Pijani ze zmęczenia taszczyliśmy bagaże nad kanał Santa Chiara. Była piąta rano. Kawużet, całkiem żywiutki jak na tę godzinę, zabawiał nas anegdotkami. ‘Jedna paniusia tutaj przyjechała, patrzę, a ona ciągnie za sobą walizę wielką, o, jak pół tego śmietnika. Złapałem się za głowę, bo gdzie takie coś trzymać? Dociągnęła się z tym do portu, patrzy na dezetę i pyta „a gdzie tu jest kabina?” Potem się okazało, że ona pomyliła autokary…’
I my się dociągnęliśmy. Kanał na przedmieściach Wenecji, w uroczym otoczeniu – z jednej strony wysypisko śmieci, z drugiej posterunek policji. Za chwilę doszło do łez i protestów, gdy nie bacząc na powiązania rodzinne i koleżeńskie, przydzielono nas na „Black Dragon” i „Black Pearl”. Nazwy dezet, niektóre szczegóły takielunku, szyte na zamówienie czerwone żagle z czarnym smokiem – wszystko wskazywało na inspirację filmem „Piraci z Karaibów”. Ja trafiłam do kawużeta, na Perłę.
Kuba ustawił swoją ekipę w rządku i kazał opowiedzieć o swoim doświadczeniu żeglarskim i zainteresowaniach. Powiedziałam mniej więcej coś takiego: ‘Jeden rejs morski, patent robiłam cztery lata temu, na trenerze. A tak poza tym gram w curling.’ Na co on, najwyraźniej pod wrażeniem tych referencji: ‘Ok., będziesz pierwszym oficerem.’ Ja – oczy w słup i przypływ paniki, ale było już za późno na protesty. Zaraz spod żagli wynurzył się poprzedni pierwszy, zły i pogański metal na potężnym kacu. Wtajemniczył mnie krótko w tajniki funkcji, sugerując, że i tak cały interes jest chuja warty i lepiej zaprzedać duszę diabłu. Dżipsa, którego Kuba kazał mi jak najszybciej opanować, określił jako popierdolone urządzenie („trzymasz go do góry nogami”), a żagli radził w ogóle nie rozpinać. Łódź żaglowa, jak sama nazwa wskazuje, służy do przewożenia żagli. W pokrowcach. Optymistyczny obraz sytuacji uzupełnił poprzedni trzeci, który w pewnym momencie zapytał „to my już jesteśmy wyokrętowani?”, a uzyskawszy potwierdzenie wybuchnął dzikim śmiechem, nakreślił krzyż na drogę, a następnie wała.
…Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale della Giudecca i wtedy poczułam, że naprawdę może być fajnie. Było nas w sumie dziesięć osób na mydelniczce (dezeta ma małą zwrotność, za to dużą wyporność – no taka mydelniczka po prostu), pięć dziewczyn i pięciu facetów. Jeden koleś okazał się straszną mękołą i pieniaczem, drugi – zbuntowanym hiphopowcem. W sumie żadnych groźnych przypadków zdolnych popsuć atmę. Do reszty ludzi nie miałam zastrzeżeń, niektórzy zaś byli naprawdę zajebiści. Pani druga oficer, która została nam się z zeszłego tygodnia i świetnie pełniła swą cholerną funkcję (bycie drugim ma takie uroki, jak stanie w achterze przy trzydziestu stopniach, podczas gdy inni byczą się na plaży). Dziewczyna Kuby ze swoją siostrą, które na rejs przyjechały z Polski stopem, co by forsę na autokar móc wydać sensowniej, czyli na jabola; w życiu nie widziałam rodzeństwa, które by tak się lubiło. Sam Kuba, jak na kapitana spokoistyczny, chociaż złośliwy i parę razy mi chamsko wjechał na ambicję. Ale to da się przeżyć, grunt, że facet swoje wypływał, na wodzie nie wpadał w panikę i nie darł się na załogę.
Pierwsza noc minęła przynajmniej mi spokojnie, część ludzi znalazła jakieś dicho i położyła się koło trzeciej. O piątej piętnaście Kuba urządził pobudkę… Drugiego dnia nocowaliśmy w okolicach Chioggi (miasteczko w lagunie na południe od Wenecji). Od samego początku okolia wydały mi się złowieszcze. Szukałam miejscówki na sicz i za cholerę nie miałam odwagi zagłębić się w głąb lądu, a odwagę tracę raczej rzadko. „To tylko gałąź za murem. – Taa? To czemu wygląda jak wielka łapa, która kiwa na mnie zachęcająco? Nie ma chuja, nie ruszam się poza nadbrzeże”. Wiuwał zimny wiatr, fale rozbijały się o falochron. Wróciłam na dezetę, gdzie właśnie rozpoczynała się biba. Tam Aśka powiedziała z ożywieniem, otwierając jabola: „A wiecie, co jest za tym murem? Kostnica i cmentarz, takie regały z szufladami, tylko podjeżdżają i wsuwają nieboszczyka do środka”. Kończyliśmy pierwszego jabola (tu może wyjaśnienie: jabol w slangu kadry oznaczał wino za dwa, trzy euro, a nie gleborzuta), kiedy na bibę wjechali ludzie z Black Dragona. Przynieśli Smirnoffa, rakiję, kiszone ogórki, marynowany czosnek… Zgadnijcie, kto padł na posterunku po którejś tam kolejce z blaszanego kubka? Wszyscy byli zachwyceni, że podtrzymałam nową świecką tradycję, w myśl której pierwszy miał… pierwszy zalewać się w trupa.
Ale to był tylko trudny początek. Później praktycznie co noc kładłam się spać po pijaku, szybko przestałam miewać nawet kaca. Trening był ostry, teraz mogę siadać z Bucem do wódki ;)
Następnego dnia nie pływaliśmy długo (choć w dzienniku wyrobiłam jakieś siedemnaście godzin), przestawiliśmy się tylko do mariny w samej Chioggi. Wieczorem szykowaliśmy się na grilla; niestety jakiś włoski dupek uznał, że próbujemy spalić port i zadzwonił po policję. Ach co tam, nic nie powstrzyma Polaków przed konsumpcją opiekanego mięcha! Decyzja była szybka, przenosimy się z manelami na plażę. To był spory kawałek, więc pożyczyliśmy sobie z portu il carello. Jak we wszystkich tego typu operacjach, robiłam za tłumacza. Makarony po angielsku ni chu chu… Chwilę później przylazł ten koleś, co bał się pożaru i zaczął nas przepraszać za kłopot.
– Va bene, percio prendiamo il carello e andiamo al mare – ucięłam.
Wózek na kółkach okazał się dość kłopotliwy w prowadzeniu, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Tam okazało się, że zabraliśmy ze sobą wszystko za wyjątkiem… samego grilla. Wkurwienie było nie do opisania. Jarek i ja zdecydowaliśmy się wrócić i go znaleźć, bo co innego można było zrobić? Poszukiwania zajęły nam chwilę, w końcu odnalazł się, porzucony na terenie bazy wojskowej. No comments. Zanim go przynieśliśmy, reszta zdążyła rozpalić na węglach prowizoryczne ognisko i zacząć grillowanie bez grilla. A potem to już tylko wino, kobiety (mężczyźni również) i śpiew. Około drugiej w nocy po plaży zaczął krążyć psychodeliczny traktor ubijający piasek, który zataczał wokół nas coraz mniejsze kręgi… Pospieszna ewakuacja, zresztą wszyscy byli już mocno wcięci po jabolu. I było pierwsze tanie wino, na złość czerwone jak sztandar Kraju Rad… Jakoś udało mi się wrócić na jacht ze śpiewem na ustach. Po drodze jakieś czopy na skuterach trąbiły na mnie – Buona sera!
Dalej na południe, jak w tej piosence Kleyffa o rycerzu, co miał problem z erekcją. Wtedy pierwszy raz wyszliśmy na pełne morze. Od razu na dzień dobry olbrzymia martwa fala. Uprzedziłam poznaniaków, że takie fale są najbardziej rzygliwe – nie zrozumieli tego określenia. Nic to, już wkrótce mieli się o jego sensie przekonać empirycznie. Z dziesięciu osób dokładnie połowa zasiadła na zawietrznej, by oddać się hafciarstwu. Ja się czułam świetnie, bo wszystko to już przerobiłam na Morzu Norweskim… Z Kubą i Gośką żarliśmy ciasteczka („kurwa, idźcie z tym gdzieś, to śmierdzi!”),
dyskutowaliśmy o rodzajach pawi
i śpiewaliśmy szanty poświęcone temu tematowi. Płynęliśmy do obszaru, zaznaczonego na mapie jako rezerwat, spodziewaliśmy się więc kompletnej dziczy… Jasne, wszędzie pełno statorów i motorówek, olbrzymia marina, rezerwat jak się patrzy. Zwało się to Porto Lewante.
Załoga Pawła, sternika na Dragonie, zrobiła dobry numer – wykonali podejście na wiosłach. A dezeta, jako że jest szalupą okrętową, ma pięć par wioseł. Kuba zamówił największe jakie były, długie na trzy sześćdziesiąt, ciężkie jak skurwysyn. Włosi na nadbrzeżu obserwowali to z opuszczonymi szczenami – a gdy dopłynęliśmy, pospieszyli nas poinformować, że nie płacimy nic za cumowanie…
Pino Jejku, jejku, no
Jejku, jejku, no mówię wam,
Jaki rejs za sobą mam
Zardzewiały stary wrak
Na pół roku zastąpił mi cały świat.
Pijani ze zmęczenia taszczyliśmy bagaże nad kanał Santa Chiara. Była piąta rano. Kawużet, całkiem żywiutki jak na tę godzinę, zabawiał nas anegdotkami. ‘Jedna paniusia tutaj przyjechała, patrzę, a ona ciągnie za sobą walizę wielką, o, jak pół tego śmietnika. Złapałem się za głowę, bo gdzie takie coś trzymać? Dociągnęła się z tym do portu, patrzy na dezetę i pyta „a gdzie tu jest kabina?” Potem się okazało, że ona pomyliła autokary…’
I my się dociągnęliśmy. Kanał na przedmieściach Wenecji, w uroczym otoczeniu – z jednej strony wysypisko śmieci, z drugiej posterunek policji. Za chwilę doszło do łez i protestów, gdy nie bacząc na powiązania rodzinne i koleżeńskie, przydzielono nas na „Black Dragon” i „Black Pearl”. Nazwy dezet, niektóre szczegóły takielunku, szyte na zamówienie czerwone żagle z czarnym smokiem – wszystko wskazywało na inspirację filmem „Piraci z Karaibów”. Ja trafiłam do kawużeta, na Perłę.
Kuba ustawił swoją ekipę w rządku i kazał opowiedzieć o swoim doświadczeniu żeglarskim i zainteresowaniach. Powiedziałam mniej więcej coś takiego: ‘Jeden rejs morski, patent robiłam cztery lata temu, na trenerze. A tak poza tym gram w curling.’ Na co on, najwyraźniej pod wrażeniem tych referencji: ‘Ok., będziesz pierwszym oficerem.’ Ja – oczy w słup i przypływ paniki, ale było już za późno na protesty. Zaraz spod żagli wynurzył się poprzedni pierwszy, zły i pogański metal na potężnym kacu. Wtajemniczył mnie krótko w tajniki funkcji, sugerując, że i tak cały interes jest chuja warty i lepiej zaprzedać duszę diabłu. Dżipsa, którego Kuba kazał mi jak najszybciej opanować, określił jako popierdolone urządzenie („trzymasz go do góry nogami”), a żagli radził w ogóle nie rozpinać. Łódź żaglowa, jak sama nazwa wskazuje, służy do przewożenia żagli. W pokrowcach. Optymistyczny obraz sytuacji uzupełnił poprzedni trzeci, który w pewnym momencie zapytał „to my już jesteśmy wyokrętowani?”, a uzyskawszy potwierdzenie wybuchnął dzikim śmiechem, nakreślił krzyż na drogę, a następnie wała.
…Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale della Giudecca i wtedy poczułam, że naprawdę może być fajnie. Było nas w sumie dziesięć osób na mydelniczce (dezeta ma małą zwrotność, za to dużą wyporność – no taka mydelniczka po prostu), pięć dziewczyn i pięciu facetów. Jeden koleś okazał się straszną mękołą i pieniaczem, drugi – zbuntowanym hiphopowcem. W sumie żadnych groźnych przypadków zdolnych popsuć atmę. Do reszty ludzi nie miałam zastrzeżeń, niektórzy zaś byli naprawdę zajebiści. Pani druga oficer, która została nam się z zeszłego tygodnia i świetnie pełniła swą cholerną funkcję (bycie drugim ma takie uroki, jak stanie w achterze przy trzydziestu stopniach, podczas gdy inni byczą się na plaży). Dziewczyna Kuby ze swoją siostrą, które na rejs przyjechały z Polski stopem, co by forsę na autokar móc wydać sensowniej, czyli na jabola; w życiu nie widziałam rodzeństwa, które by tak się lubiło. Sam Kuba, jak na kapitana spokoistyczny, chociaż złośliwy i parę razy mi chamsko wjechał na ambicję. Ale to da się przeżyć, grunt, że facet swoje wypływał, na wodzie nie wpadał w panikę i nie darł się na załogę.
Pierwsza noc minęła przynajmniej mi spokojnie, część ludzi znalazła jakieś dicho i położyła się koło trzeciej. O piątej piętnaście Kuba urządził pobudkę… Drugiego dnia nocowaliśmy w okolicach Chioggi (miasteczko w lagunie na południe od Wenecji). Od samego początku okolia wydały mi się złowieszcze. Szukałam miejscówki na sicz i za cholerę nie miałam odwagi zagłębić się w głąb lądu, a odwagę tracę raczej rzadko. „To tylko gałąź za murem. – Taa? To czemu wygląda jak wielka łapa, która kiwa na mnie zachęcająco? Nie ma chuja, nie ruszam się poza nadbrzeże”. Wiuwał zimny wiatr, fale rozbijały się o falochron. Wróciłam na dezetę, gdzie właśnie rozpoczynała się biba. Tam Aśka powiedziała z ożywieniem, otwierając jabola: „A wiecie, co jest za tym murem? Kostnica i cmentarz, takie regały z szufladami, tylko podjeżdżają i wsuwają nieboszczyka do środka”. Kończyliśmy pierwszego jabola (tu może wyjaśnienie: jabol w slangu kadry oznaczał wino za dwa, trzy euro, a nie gleborzuta), kiedy na bibę wjechali ludzie z Black Dragona. Przynieśli Smirnoffa, rakiję, kiszone ogórki, marynowany czosnek… Zgadnijcie, kto padł na posterunku po którejś tam kolejce z blaszanego kubka? Wszyscy byli zachwyceni, że podtrzymałam nową świecką tradycję, w myśl której pierwszy miał… pierwszy zalewać się w trupa.
Ale to był tylko trudny początek. Później praktycznie co noc kładłam się spać po pijaku, szybko przestałam miewać nawet kaca. Trening był ostry, teraz mogę siadać z Bucem do wódki ;)
Następnego dnia nie pływaliśmy długo (choć w dzienniku wyrobiłam jakieś siedemnaście godzin), przestawiliśmy się tylko do mariny w samej Chioggi. Wieczorem szykowaliśmy się na grilla; niestety jakiś włoski dupek uznał, że próbujemy spalić port i zadzwonił po policję. Ach co tam, nic nie powstrzyma Polaków przed konsumpcją opiekanego mięcha! Decyzja była szybka, przenosimy się z manelami na plażę. To był spory kawałek, więc pożyczyliśmy sobie z portu il carello. Jak we wszystkich tego typu operacjach, robiłam za tłumacza. Makarony po angielsku ni chu chu… Chwilę później przylazł ten koleś, co bał się pożaru i zaczął nas przepraszać za kłopot.
– Va bene, percio prendiamo il carello e andiamo al mare – ucięłam.
Wózek na kółkach okazał się dość kłopotliwy w prowadzeniu, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Tam okazało się, że zabraliśmy ze sobą wszystko za wyjątkiem… samego grilla. Wkurwienie było nie do opisania. Jarek i ja zdecydowaliśmy się wrócić i go znaleźć, bo co innego można było zrobić? Poszukiwania zajęły nam chwilę, w końcu odnalazł się, porzucony na terenie bazy wojskowej. No comments. Zanim go przynieśliśmy, reszta zdążyła rozpalić na węglach prowizoryczne ognisko i zacząć grillowanie bez grilla. A potem to już tylko wino, kobiety (mężczyźni również) i śpiew. Około drugiej w nocy po plaży zaczął krążyć psychodeliczny traktor ubijający piasek, który zataczał wokół nas coraz mniejsze kręgi… Pospieszna ewakuacja, zresztą wszyscy byli już mocno wcięci po jabolu. I było pierwsze tanie wino, na złość czerwone jak sztandar Kraju Rad… Jakoś udało mi się wrócić na jacht ze śpiewem na ustach. Po drodze jakieś czopy na skuterach trąbiły na mnie – Buona sera!
Dalej na południe, jak w tej piosence Kleyffa o rycerzu, co miał problem z erekcją. Wtedy pierwszy raz wyszliśmy na pełne morze. Od razu na dzień dobry olbrzymia martwa fala. Uprzedziłam poznaniaków, że takie fale są najbardziej rzygliwe – nie zrozumieli tego określenia. Nic to, już wkrótce mieli się o jego sensie przekonać empirycznie. Z dziesięciu osób dokładnie połowa zasiadła na zawietrznej, by oddać się hafciarstwu. Ja się czułam świetnie, bo wszystko to już przerobiłam na Morzu Norweskim… Z Kubą i Gośką żarliśmy ciasteczka („kurwa, idźcie z tym gdzieś, to śmierdzi!”),
dyskutowaliśmy o rodzajach pawi
i śpiewaliśmy szanty poświęcone temu tematowi. Płynęliśmy do obszaru, zaznaczonego na mapie jako rezerwat, spodziewaliśmy się więc kompletnej dziczy… Jasne, wszędzie pełno statorów i motorówek, olbrzymia marina, rezerwat jak się patrzy. Zwało się to Porto Lewante.
Załoga Pawła, sternika na Dragonie, zrobiła dobry numer – wykonali podejście na wiosłach. A dezeta, jako że jest szalupą okrętową, ma pięć par wioseł. Kuba zamówił największe jakie były, długie na trzy sześćdziesiąt, ciężkie jak skurwysyn. Włosi na nadbrzeżu obserwowali to z opuszczonymi szczenami – a gdy dopłynęliśmy, pospieszyli nas poinformować, że nie płacimy nic za cumowanie…
C.d.n.