Od Shigatse do Lhasy
Ta część wyprawy zaliczam do mniej ekscytujących jako, że przebiegała przez tereny „cywilizowane”. Tędy przewija się duża liczba turystów przemierzających Tybet od Lhasy tzw. Droga Przyjaźni do Nepalu z odgałęzieniem do Camp Everest.
Tu można już liczyć, że w hotelu będzie woda, że można wsiąść do autobusu odjeżdżającego o kreślonej porze, określoną trasą, a cena biletu będzie taka sama dla wszystkich.
Dostępność zdjęć z tego rejonu jest zbliżona i co ciekawe zwykle wybierane są te same obiekty w zbliżonych ujęciach.
W Shigatse zatrzymaliśmy się w najbliższym hotelu, wysokiej klasy, ale akceptowalnej cenie. Po krótkim śnie udałem się z Vincentem na śniadanie (Rosjan nie mogliśmy dobudzić). I po poprzednich doświadczeniach konsumowałem odczucia, gdzie „umyślne” panienki w stosownych strojach otwierały przed nami drzwi. Po śniadaniu (szwedzki stół, lokalna kuchnia) i odespaniu zaległości, wybraliśmy się na zwiedzanie Taszilhunpo, czyli klasztoru będącego nominalna siedzibą panczejlamy.
Droga do Tashlhunpo.
Swastyka przy wejściu do jednej ze świątyń.
Chyba rodzaj muru oporowego otaczającego świątynię.
Kora wokół klasztoru.
Z trasy kory widoczne złote dachy świątyń.
Shigatse Dzong zamek i świątynia wybudowana dla jakiejś księżniczki.
W drodze powrotnej mieliśmy okazję przejść przez lokalny bazar, gdzie w równoległej uliczce jest szereg rzemieślników misternie ozdabiających głównie srebrne naczynia używane zazwyczaj w ceremoniach religijnych.
Następnego dnia rano, już bez pośpiechu, kupiliśmy bilety na autobus do Lhasy (ponad. 200 km. – 66 Yn) i w drogę. Jeszcze ciekawostka. Przy wjeździe na drogę do Lhasy policja – wpuszczają tylko określoną ilość pojazdów tak, żeby na trasie nie było zbyt dużego tłoku.
W autobusie, o dwa miejsca dalej, znajomy Tybetańczyk z trasy Purang – Darchen. Był czas na pogaduszki. To przewodnik, który pilotował grupę Hindusów do przejścia granicznego i teraz wracał. Interesująca wskazówka czasu przejazdu. Od naszego rozstania to trzy dni Kailash Kory, dwa dni czekania, dzień w Shigatse i razem wracamy. Chyba mogę mówić o niezwykle sprzyjających układach.
Po drodze ciekawostki; poletka jęczmienia wcięte w zbocze. Szerokość ok. 1,5 m , długość 15 – 20 m. Dostęp wąziuteńką ścieżką, miejscami z obrywem. I jednocześnie „chińskie” porcje jedzenia są b. duże, a znaczna część (na mój gust nie mniej niż 30 %) jest wyrzucana – tybetańskie owczarki, w odróżnieniu od psów w krajach mahometańskich, mają się dobrze.
Pola uprawne w drodze do Lhasy
Po drodze do Lhasy po raz pierwszy zauważyłem też jakąś firmę ogrodniczą przygotowującą drzewa i krzewy do nasadzeń w mieście.
W Lhasie Vincent zaciągnął nas do Youth Hotelu, który znał z poprzedniego pobytu. Warunki przyzwoite. Rosjanie wyraźnie niezadowoleni, gdyż dzięki znajomości otrzymaliśmy z Vincentem nieco droższy, ale większy pokój – kiedyś trzyosobowy. Wychodzą nacjonalizmy.
Pod wieczór zwiedzamy jeszcze rejon świątyni Dżokang – niestety za późno już na wejście do środka (Rosjanie odpoczywają).
Świątynia Dżokang – z zewnątrz niepozorna.
Miejsce modlitw przed świątynią.
Świątynia Dżokang
Jest najstarszą i najbardziej świętą w Lhasie. Jej powstanie wiąże się z powstaniem miasta. Przy podejmowaniu decyzji o przeniesieniu stolicy do nowobudowanego miasta, zarówno król, jak i kapłani otrzymali przekaz, że w głębi ziemi tamże drzemie olbrzymka o złych skłonnościach; z czasem będzie chciała powstać, a wtedy miasto ulegnie zniszczeniu.
Aby temu zapobiec konieczne było wybudowanie pięciu świątyń tak usytuowanych by unieruchamiały kończyny, a piąta, Dżokang miała przygniatać tułów.
Tybetański naszyjnik
Rano jedziemy z Vincentem na dworzec kolejowy kupić bilety do Golmudu (dla mnie i dla Rosjan – oni mieli w tym czasie zwiedzać Dżokang, ale odpoczywali). Wracając zwiedzamy kawałkami Lhasę wraz regionalnymi restauracjami. Po południu ( Rosjanie dalej odpoczywają) wybieram się do Dżokang sam. Po zwiedzaniu, zgodnie ze zwyczajem wykonuję Dżokang Korę. W jej trakcie zaczepia mnie jakąś dziewczyna z propozycją zakupu naszyjnika tybetańskiego.
(Rejon świątyni Dżokang to miejsce kupowania wszelkiego rodzaju pamiątek – setki straganów, wybór dowolny, a ceny w porównaniu z innymi miastami Tybetu stosunkowo niskie. Generalnie zakupy podobne są do handlu na wszystkich wschodnich bazarach. Ja przyjąłem, że jeśli chce się coś kupić to należy się targować wg zasady: cenę wyjściową podzielić przez trzy i dążyć do tej ceny. Czyli jak proponują coś za 300 tzn, że dobra cena to 100, i aby się honorowo traktować to na początek zaproponować 50. Sprzedawcy są na to przygotowani. Reszta to już gra.)
Dziewczyna podała cenę 200 Yn. Zaproponowałem 50. Zgodziła się. Dziwne. Jeszcze dziwniejsze w tamtych warunkach, gdzie dotknięcie drugiej osoby uważane jest za przynajmniej nietakt, że założyła mi sama ten naszyjnik. Nie uszedłem 20 m kiedy zaczęli zaczepiać mnie Tybetańczycy i pokazując na naszyjnik podnosili rękę z kciukiem do góry. Poczułem się trochę dziwnie; dobrze, że to nie Meksyk.
W hotelu opowiedziałem na wieczornym posiedzeniu historyjkę. Wzbudziła zainteresowanie. Rano udaliśmy się w rejon świątyni, gdyż moi przyjaciele też chcieli nabyć takie naszyjniki. Niestety, ani dziewczyny, ani podobnych naszyjników nie było.
Może ktoś z czytających umie powiedzieć czym różni się od innych?
Naszyjnik jaki przypadło mi nabyć- czyś się wyróżnia?
Buddyjskie „chrzciny”
Lhasa znacząco różni się od miejscowości w północnym Tybecie – jest bardziej podobna do Kathmandu w Nepalu, czy miast w Indiach. Nie znaczy to jednak, że nie zdarzały się tam nam różne, ciekawe, a niekiedy zabawne zdarzenia.
Zwiedzanie miasta, włóczęgę po ulicach, degustację potraw w napotykanych restauracjach serwujących potrawy różnych rejonów Chin (Chińczycy jedzą dużo; porcje są tak duże, że zawsze zamawialiśmy jedno danie na dwóch – dzięki temu mogliśmy degustować większa ilość potraw), „zaliczałem” głównie w towarzystwie wspominanego już Vincenta – Taiwańczyka z Tai-Pei. Czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie z racji zbliżonego wieku (tylko 10 lat młodszy ode mnie) i zbliżonych upodobań kulinarnych; Rosjanie, chyba zafascynowani buddyzmem, byli wegetarianami. Niemniej wieczorami spotykaliśmy się i wymienialiśmy wrażenia nie tylko kulinarnymi.
Już pierwszego dnia pobytu w Lhasie, kiedy samotnie szedłem ulicą, napotkałem dwu buddyjskich mnichów, którzy z szerokim uśmiechem i otwartymi ramionami pozdrowili mnie niezwykle serdecznie. Z taką formą nie spotkałem się wcześniej w Tybecie, ani też w Nepalu, czy Indiach. Pewnie dlatego, podświadomie, przy wymianie uprzejmości dodałem „but sorry, J haven’t money”. I jakoś dziwnie szybko serdeczność mnichów zanikła.
Kilka dni później Walery opowiadał o sytuacji zaczynającej się b. podobnie. Tu mnisi szybko zaproponowali mu przyłączenie do buddyzmu, co polegało na kilku rytualnych gestach i zawieszeniu na szyi amuletu – woreczka zawierającego święte teksty buddyjskie. Kolejny etap to przedstawienie listy osób, które zostały w ten sposób „ochrzczone” wraz z zaznaczonymi kwotami jakie te osoby przekazały. Były to sumy między 50 a 500 Yn – to spore kwoty, jak na tybetańskie warunki. I tu Walery, który zazwyczaj nie skąpił, a w sprawach dotyczących buddyzmu wręcz szastał pieniędzmi, wykazał się dużym refleksem; poszperał po kieszeniach i w końcu „znalazł” dwa yuany. Mina „jego” mnichów była ponoć nieszczególna.
Tego typu sytuacje, gdzie możemy być „naciągani” na jakieś znaczące wydatki, zdarzają się często, zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu w tamtym rejonie. W Lhasie szczególnie znani są z naciągania riksiarze. Riksz rowerowych jest tam bardzo dużo. Normalną ceną za przejechanie odcinka do ok. kilometra jest 1 Yn., co odpowiada cenie biletu autobusowego.
Po zwiedzaniu pałacu Potala znalazłem się na miejscu postoju riksz. Chciałem dojechać do letniej rezydencji Dalaj Lamy – Norbulinka, znajdującej się ok. 1 km od Potala. Miałem zamiar jechać autobusem, ale wobec natarczywej sugestii riksiarza zapytałem o cenę. Pokazał 4 palce. Zgodziłem się. Po dojechaniu na miejsce chciałem zapłacić umówioną kwotę. Tymczasem riksiarz stwierdził, że ma to być nie 4 Yn, a 40 Yn. I o ile wcześniej nie mówił ani w ząb po angielsku, to teraz zaczął nagle nieźle sobie radzić strasząc policją, zaczepiając przechodniów i głośno skarżąc się (tak mogłem sądzić), na moją nieuczciwość itd. Sytuacja żenująca zwłaszcza, że nie znając tybetańskiego, byłem narażony na dowolne przedstawianie sprawy przez riksiarza.
Zaproponowałem nieco wyższą zapłatę, ale to go tylko dodatkowo rozjuszyło i upewniło o słuszności roszczeń. Trudno wyrokować, czy w takiej sytuacji lepiej ustąpić dla świętego spokoju, czy prowadzić uliczną pyskówkę. Ja zdecydowałem inaczej; wyjąłem 5 Yn, rzuciłem riksiarzowi pod nogi i odszedłem. Wrzaski i chyba przekleństwa słyszałem jeszcze daleko.
Kiedy wieczorem opowiedziałem o zdarzeniu Vincent, który był już wcześniej w Lhasie, ocenił, że to jedyna metoda na nieuczciwych riksiarzy. Z kolei Walery przyznał, że w podobnej sytuacji zdecydował się zapłacić. Może właśnie dlatego przy ponownej próbie wyłudzenia pieniędzy był już bardziej stanowczy.
Dla porównania, 40 Yn zapłaciliśmy za nocna taksówkę z centrum Lhasy na dworzec kolejowy mieszczący się ok. 15 km od miasta.
Część druga o Lhasie w nowym wpisie.