Prorok apokalipsy

Zaczęło się od pecha. Miałem pojechać na amsterdamski koncert Leonarda Cohena w lipcu – okazało się, że w ten sam weekend kumpel się żeni. Potem Frankfurt – położyło mnie przeziębienie. Zaczynałem się pomału godzić z myślą, że po prostu nie ma prawa mi się udać, kiedy – tydzień przed koncertem w Rotterdamie – okazało się, że jakimś cudem bilety jeszcze są. Bez zastanowienia kupiłem i tydzień później nadszedł magiczny dzień: poniedziałek trzeciego listopada A.D. 2008.

Kiedy weszliśmy, po niewielkiej odysei z szukaniem miejsca, ze sceny dobiegały dźwięki „Ain’t No Cure For Love” – jeden z niewielu utworów Mistrza, za którymi nie przepadam. Mała strata, pomyślałem, zasiedliśmy na miejscach. I zaczęła się magia.

Czas dobrze traktuje Cohena – zmarszczył się, posiwiał, trochę przygarbił, ale z wiekiem jest coraz lepszy w tym, co robi. Tak jakby z upływem czasu eliminował ze swojej twórczości wszystkie zbędne ozdobniki (fakt, że nigdy nie było ich zbyt wiele) zostawiając tylko to, co najważniejsze.

Jego reputacja kobieciarza jest – według niego samego – przesadzona, ale sądząc po tym, jak potrafi patrzeć na kobiety na scenie albo wyśpiewywać dedykowane im strofy, chyba nie jest do końca prawda. Przy czym nie są to pozy obleśnego dziadka w stylu Micka Jaggera, ale uczucie odarte ze wszystkich ozdobników. Czyste emocje.

Jego muzyki najlepiej słuchać w nocy – tak jak na początku „Famous Blue Raincoat”, o czwartej nad ranem, kiedy nocna cisza wydobywa na wierzch przytłumione w ciągu dnia myśli. I Cohenowi na koncercie udaje się magia: siedzisz w sali z paroma tysiącami ludzi, ale istnieje tylko muzyka, ty i śpiewający na scenie szczupły starszy pan w kapeluszu.

Widać, że to jest szczere – przy „Boogie Street” dośpiewywał partie refrenu, ale kamera skupiała się na jego twarzy wpatrzonej w wykonującą utwór Sharon Robinson. Zachwyt? Ciepło? Czułość? Tyle różnych słów, a żadne nie oddaje do końca tego niesamowitego wrażenia. Choć powiedzmy szczerze: na tę autorkę wykonującą współnapisany przez siebie utwór nie da się patrzeć inaczej:

Głos, gitara, akompaniament w chórkach – tylko tyle i aż tyle. Żadnych filmów na telebimach, gry aktorskiej, przedstawienia… A mimo tego każda z piosenek przenosi cię gdzie indziej. Uciekasz przed obławą wojska w „The Partisan”, modlisz się przy dźwiękach „Hallelujah”, by za chwilę patrzeć, jak siedząca w „Chelsea Hotel No 2” Janis Joplin strzela sobie działkę.

Te skontrastowane nastrojowo utwory, ze wspólnym mianownikiem w postaci głosu Cohena, płynnie przechodzą jeden w drugi. Dyskotekowy prawie rytm „First we take Manhattan”, gibające się dziewczyny w chórkach – a za chwilę scenę zalewa niebieskie światło, w środku którego mistrz ceremonii stoi sam z gitarą i zaczyna „It’s four in the morning, the end of december”...

Bo koncert Cohena to ceremonia. Ludzie przychodzą zobaczyć żywą legendę – która zachowuje się, jakby zupełnie nie przyjmowała tego faktu do wiadomości. Ta skromność na scenie to skądinąd cześć uroku oficera Order of Canada Leonarda Cohena. Okazywany widowni szacunek wraca do niego z nawiązką: po pierwszym bisie cała sala rotterdamskiego Ahoy zgotowała bohaterowi wieczoru owację na stojąco. To było coś: burza oklasków, dziesięć tysięcy ludzi stoi, a siwy starszy pan kłania się ze sceny, z delikatnym uśmiechem przyciskając do piersi kapelusz.

Napisałem wyżej, że Leonard Cohen świetnie się trzyma, ale to nie znaczy, że jest wciąż tym samym przystojniakiem z gitarą, który czarował widzów głosem w „There Is A War”. Umie żartować ze swojego wieku – wspominając poprzednią wizytę w Holandii (piętnaście lat wcześniej) powiedział, że był wtedy sześćdziesięcioletnim młodzieńcem z głupimi marzeniami. Potem wspomniał o kilku lekach, które bierze – a na koniec stwierdził, że po Prozacu musiał odpuścić religię i filozofię, bo było mu za wesoło.

Ale żarty żartami – gdyby nie kłopoty finansowe, tej trasy mogło nie być. „Well my friends are gone and my hair is gray, I ache in the places where I used to play” brzmi A.D. 2008 bardziej przejmująco niż dwadzieścia lat temu, gdy ta piosenka ukazała się po raz pierwszy.

I sporo ludzi na widowni zdawało sobie z tego sprawę – ciepłe przyjęcie chyba docierało do Cohena, który mimo ponad czterech dekad na scenie, zdołał nie popaść w rutynę. Może dzięki temu, że nie zrobił ze swoich piosenek maszynki do kasy – a może dlatego, że to człowiek, który nad „Hallelujah” spędził dwa lata i do ostatecznej wersji utworu trafiło bodajże dziesięć zwrotek z kilkudziesięciu napisanych.

Wspaniały wieczór. Wielki artysta, żywa legenda – otoczona świetnymi muzykami, młodszymi w większości od wykonywanych piosenek. Każdy z nich miał okazję sobie pograć, więc wbrew pozorom nie był to wieczór typu gwiazdor plus tło – choć główny bohater był oczywiście tylko jeden.

Życie bywa ciężkie – politycy coraz głupsi, ceny coraz wyższe, a w kulturze królują chłam i tandeta. Może dobry Bóg postanawia nas w ten sposób doświadczyć, ale na szczęście czasem dla równowagi ześle kogoś, kto śpiewa o światełku na końcu tunelu. Nie ma tu wrzasku, błysków rodem z klubu techno – trzeba zmrużyć oczy i nachylić uszu. A wtedy zabrzmi „Anthem”:

The birds they sang
at the break of day
Start again
I heard them say
Don’t dwell on what
has passed away
or what is yet to be.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Panie Konradzie!

Ale z Pana chwalipięta…

Zazdroszczę Panu tego koncertu.

Pozdrawiam


>autorze

Tak jak na ogół nie lubię być na koncertach, to na tym koncercie z chęcia bym się zjawił. Ale pozostaje mi posłuchać sobie tego w całości lub w wybranych kawałkach… :-)

pozdrowienia


@Jerzy Maciejowski

Panie Jerzy, koncert był tak cudowny że po prostu koniecznie musiałem się podzielić...

ukłony


Panie Konradzie!

Nie wątpię, niemniej zazdrość mnie zżera.

Pozdrawiam


Miałam być

na warszawskim koncercie Cohena, ale opór materii zarówno ożywionej jak i nieożywionej stanął mi na przeszkodzie. Bywa…

Leonard od wielu lat jest w czołówce moich ukochanych wykonawców, i mimo że wiekowo jest już bardzo zaawansowany, to jego głos wciąż działa na damskie zmysły :)


Bananie,

to że piekna muzyka, to pewnie wiesz, ale że piękny tekst ci wyszedł, to chyba jeszcze nikt nie napisał.
A wyszedł.
A Cohen?
Magia po prostu, właśnie słucham “Famous Blue Raincoat”, wprawdzie nie nie jest four in the morning, ale i tak przejmujące.
A poza tym “Susanne”, “So long, Marianne’, moje ulubione “Dance me to the end of love” i wiele innych.
Fakt, jeden z bardziej ujmujących wykonawców.
A koncertu zazdroszczę.

Pozdrówka.


Subskrybuj zawartość