Koty?

Koty?

Nic mi nie mówcie. Dzisiaj to już doprawdy przebiłam samą siebie, w przenośni i (niemalże) dosłownie.

A było tak. Pojechałyśmy z mamą na Borek do babci, na zupę i pierogi, jak to w niedzielę.

Babci kot nazywa się Tiga, jest szylkretowy, malutki i przerażająco aktywny. No ale dobra. My konwersowałyśmy, spożywałyśmy, potem piłyśmy herbatę oraz płyny (ja piwo, panie koniak), zwierzę się przemieszczało z firanki na szafę, z szafy na stół, ze stołu w lasy tropikalne dla niepoznaki rosnące w doniczkach.

A w drugiej części tej chatki na kurzej nóżce mieszka pani Agnieszka z rodziną oraz kotem – i ten dla odmiany jest wcieleniem Greeba, jeśli znacie z literatury tę postać.

Kiedy już się pożegnałyśmy, mama jeszcze została chwilę, bo babcia się miotała leciutko, donosząc nam kiszone ogórki na wynos, a ja wyszłam, zapaliłam i zobaczyłam Mela, czyli kota sąsiadującego.

To jest bardzo dziarskie zwierzę i postrach okolicy, ale wtedy wyglądał żałośnie. Poszedł na wander, a jak wrócił, to państwo wyjechali byli i nie mógł wejść do domu. W naszej wsi bezdomnego kotka znalazła w trawie raz Margot…

W tak zwanym międzyczasie doszlusowała moja matka i zgodnie ustaliłyśmy, że trzeba coś zrobić. To znaczy, wziąć go pod pachę i zabrać do babci, żeby nie uświerknął do rana.

Był jednak poważny problem techniczno-logistyczny: Mel siedział po drugiej stronie furtki. Takiej z kutego żelaza, wysokiej i kolczastej.

Oczywiście, nie minęła minuta od podjęcia decyzji o misji ratunkowej, jak już na nią właziłam.

Ups, leciutko przeceniłam swe kompetencje wspinaczkowe… Nastąpił bardzo niewygodny moment, kiedy to już nie mogłam ani w przód, ani w tył. Jakbym nie była w glanach i puchowej kurtce, to by to wiszenie na furtce mogło się marnie skończyć, zwłaszcza, że noga mi się obsunęła jakoś tak głupio, jakby się zwichnąć chciała.

I w tym momencie, drodzy państwo – furtka się otwarła…

Nie wpadłyśmy na rewolucyjny pomysł wcześniejszego spróbowania klamki.

Moja matka zwinęła się w kłębek ze śmiechu, kot patrzył z wyniosłym politowaniem.

Ja natomiast stwierdziłam, że wiszę na tych kolcach i nic z tym nie zrobię w tej pozycji, więc po prostu się wyklułam z kurtki i chwyciłam Mela w objęcia. Mimo swego iście syberyjskiego futra był już pokryty szronem, więc powstrzymał się od złośliwych komentarzy i prób wydrapania mi oczu, do czego w normalnych warunkach ma niejaką skłonność.

W kinie scenariusz z happy endem, choć popełniają błąd za błędem…

Zwykły, poczciwy niedzielny obiad u babci, myślałby kto.

Zanim dotarłyśmy z powrotem do Krakowa, miałyśmy jeszcze inne przygody, no ale – dopięłyśmy celu i w ogóle.

pozdrawiam z dumą


[FOTO] Zima, zima + dziki których nie było By: docentstopczyk (14 komentarzy) 11 styczeń, 2009 - 16:23