W połowie lat 70. furorę zrobiła książka brytyjskiego ekonomisty Ernsta Friedricha Schumachera „Małe jest piękne”, która w rankingu pisma The Times Literary Supplement znalazła się od razu wśród 100 najbardziej doniosłych książek świata, a sam jej tytuł wszedł do zbioru powszechnie używanych zwrotów idiomatycznych. Podtytuł : Economics As If People Mattered – niezbyt zgrabnie przetłumaczony na polski jako „Spojrzenie na gospodarkę świata z założeniem, że człowiek coś znaczy” dobrze oddawał jej zawartość. Schumacher poddał w niej surowej krytyce dotychczasowe formy ilościowo pojmowanego rozwoju, gdzie bożkiem jest zysk, bezgraniczna wiara w postęp i wzrost gospodarczy, przemysłowa i handlowa gigantomania. Skutkiem takiego podejścia jest degradacja środowiska naturalnego, dehumanizacja warunków pracy, rozpowszechnienie się najróżniejszych patologii społecznych – narkomania, alkoholizm, rozpad rodziny, wzrost liczby samobójstw, przestępczość, rozwarstwienie społeczne – powstawanie gigantycznych fortun, przy co raz bardziej rosnącym obszarze biedy i głodu. Schumacher nawoływał do zerwania z gigantomanią, przejścia do gospodarki w małej skali, do filozofii działania, w której istotną rolę odgrywają także pozaekonomiczne aspekty rzeczywistości, do gospodarki rodzinnej, opartej nie tylko o zysk, ale respektującej tradycyjne wartości społeczne.
Idee Schumachera spotkały się z życzliwym przyjęciem, o czym wymownie świadczy nie tylko sukces książki, ale także procesy gospodarcze, jakie można było zauważyć w różnych krajach świata zachodniego. Dla mnie osobiście fascynujące były procesy zachodzące we Włoszech, gdzie pod koniec lat siedemdziesiątych obserwować było można dzielenie i rozpadanie się gigantów przemysłowych i pełne sukcesów funkcjonowanie setek tysięcy małych, rodzinnych, kilku czy kilkunastoosobowych firm, nadających ton życiu gospodarczemu Słonecznej Italii. Pamiętam wielki artykuł, jaki w roku 1980 ukazał się w „Time”, zatytułowany „Jak żyją Włochy?” (How Italy Works?), którego autor z podobną fascynacją opisywał kraj wstrząsany nieustannymi kataklizmami – powodziami, trzęsieniami ziemi, wielkimi strajkami kolejarzy i robotników klasy wielkoprzemysłowej, kraj, w którym żaden rząd nie jest w stanie przetrwać dłużej niż kilka miesięcy – a mimo to kraj, w którym ludziom żyje się dobrze, a dochód na głowę jest jeden z najwyższych w Europie.
Kiedy nastała „Solidarność” i wszyscy poszukiwaliśmy drogi wyjścia z komunistycznej pułapki, opowiadałem, na różnych spotkaniach, o tym doświadczeniu włoskim i marzyło mi się, że kiedy nastanie Wolna Polska, to stanie ona szybko na nogi, bo ma już przecież ogromny sektor prywatnego rolnictwa, doświadczenie prywatnego rzemiosła – a więc ma wszystkie warunki, aby od razu wejść na drogę schumacherowego „małe jest piękne” i dogonić, a może nawet i przegonić Włochy! I taką wizję opublikowałem nawet w jednym z numerów podziemnej „Obecności” pod tytułem „Jakim cudem żyją Włochy?”
Tak się jednak nie stało. Pod światłym przewodem Sorosa, Sachsa, Balcerowicza and Co. – poszliśmy inną drogą. Sprytny zabieg z zamrożeniem kursu dolara wypłukał dewizowe oszczędności Polaków, które mogły być zalążkiem inwestycji rodzinnych. Pod nóż poszły rodzinne gospodarstwa chłopskie, a z rolniczego zagospodarowania od razu wypadło ponad 2 miliony hektarów. Pod nóż poszły nie dobite przez komunę warsztaty rzemieślnicze, drobni handlarze i kupcy. „Małe” nie stało się „piękne”, a raczej stało się synonimem niezarodności i braku „dobrych układów”. Targowiska, których pełno w miastach włoskich, bezlitośnie wypychano donikąd, żeby nie psuły widoku nowoczesnych centrów handlowych. Na ich miejscu rozkwitły zagraniczne giganty, wszelkiego rodzaju „teska”, „oszony”, „żeanty”, super i hipermarkety. Rybakom wydziela się kwoty połowu ryb, krowom kwoty udoju mleka, cukrowniom ilości cukru, jakie mają prawo wyprodukować. Polskie fabryki i zakłady przemysłowe nie rozpadły się na setki małych, rodzinnych firm, ale zostały zaorane, grunty sprzedane, a ich pracownicy wywaleni na ulicę, dokarmiani ewentualnie kroplówkami „emerytur pomostowych” i zasiłkami dla bezrobotnych. Polscy stoczniowcy, rybacy, rolnicy, kolejarze jeżdżą dziś do Brukseli , aby tam błagać o prawo do pracy i godziwego zarobku. Z tego wszystkiego, co widziałem w Italii w latach siedemdziesiątych przyszły do nas głównie struktury mafijne i partyjniacki system wyborczy, gwarantujący słabość i niestabilność rządów.
W czwartek, 20 listopada 2008, miałem zaszczyt gościć w Warszawie na Kongresie Gospodarki Polskiej, zorganizowanym przez Kongregację Przemysłowo-Handlową, gdzie gwoździem programu było wręczenie Nagrody Syzyfa Roku 2007 oraz licznych „syzyfowych” nagród i wyróżnień. Kapituła bardzo się starała, żeby w nagradzaniu nie zostać posądzoną o jakąś stronniczość polityczną, bo „Syzyfem” został uhonorowany i senator Platformy Obywatelskiej Stanisław Gorczyca, i Janusz Kotowski, prezydent Ostrołęki, członek Prawa i Sprawiedliwości, i bezstronny zawsze dziennik „Rzeczpospolita”, a nawet jakiś wiceminister z PSL! Posadzony przez p. Wojciecha Papisa w pierwszym rzędzie, obok premiera Gosiewskiego, miałem nieodparte wrażenie antylogii: syzyfami nie są wcale nagradzani i wyróżniani politycy i działacze, ale jak najbardziej wręczający im te nagrody Prezes Kongregacji Przemysłowo-Handlowej, dr inż. Jan Rakowski, który od lat mówi i pisze o patologiach polskiej transformacji. To dr Rakowski, gdy powstawała Kongregacja, mówił w wywiadzie prasowym, że kupcy polscy, którzy zjechali się 6 lat temu doWarszawy, potwierdzają bezpardonową , a zarazem nieuczciwą walkę zagranicznych podmiotów handlowych z polskim kupiectwem oraz brak wsparcia rodzimego handlu ze strony samorządów i władz centralnych. I dalej: Kondycja polskiego handlu jest odzwierciedleniem kondycji polskiej gospodarki, a ta jest fatalna. Setki tysięcy osób zajmujących się handlem pracuje na zasadzie zatrudnienia socjalnego, w oczekiwaniu na znalezienie lepszej pracy. Pozostali usiłują przezwyciężyć trudności stawiane przez polskie prawo. Walczą o byt na rynku. Zagraniczne firmy mając przewagę kapitałową nad polskimi firmami, pozwalają sobie na nieuczciwą walkę o rynek, wypierając z niego polskie podmioty. Poza tym małe i średnie rodzime firmy zostały pozbawione wsparcia finansowego, informacyjnego i szkoleniowo-edukacyjnego ze strony samorządów i rządu. Pomoc organizowana w ramach funduszy europejskich jest prawie niezauważalna.
O tym wszystkim, i o wielu innych sprawach, mówił na czwartkowym Kongresie jego Prezes. W tej iście syzyfowej działalności Kongregacja argumentuje, apeluje, pisze memoriały do polityków. Teraz wystosowała apel do Prezydenta Kaczyńskiego o zawetowanie Ustawy z 17 października 2008 o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, która to ustawa jeszcze bardziej uprzywilejowuje zagraniczne giganty handlowe. Kupcy mają nadzieję, że Prezydent postawi weto, a nadzieję tę wspiera głos ich honorowego gościa, Pana Premiera Gosiewskiego, który wprawdzie w Sejmie głosował ZA przyjęciem Ustawy, ale teraz jest PRZECIW i obiecuje, że do tego samego będzie zachęcał Prezydenta.
W tej walce o los polskiej gospodarki i polskiego handlu, kupcy polscy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, gdzie jest pies pogrzebany: to fałszywy paradygmat „sprawiedliwości i proporcjonalności”, który poprzez partyjną ordynację wyborczą do Sejmu spętał nasze życie polityczne, społeczne i gospodarcze, kreując partie polityczne, których cały modus vivendi sprowadza się do pasożytowania na organizmie gospodarczym kraju i wyciąganiu zeń profitów, dla realizacji interesów grupowych, rzadko kiedy mających coś wspólnego z interesem państwa i jego obywateli. Z tą myślą Zarząd Kongregacji Przemysłowo – Handlowej podjął w październiku uchwałę o poparciu dla IV Marszu na Warszawę o Jednomandatowe Okręgi Wyborcze, a jego przedstawiciele wzięli w nim udział.
Zaproszony do wystąpienia przed tak szacownym kupieckim gronem, pozwoliłem sobie przypomnieć i książkę Schumachera i tamto doświadczenie włoskie i pogląd laureata Nagrody Nobla, Miltona Friedmana, który jeszcze w latach 60. wskazywał, że system tzw. ordynacji proporcjonalnej prowadzi do braku skuteczności rządzenia, podziałów społecznych i destrukcji jakiegokolwiek consensusu społecznego, bez którego nie może się obejść zdrowa gospodarka.
Małe jest piękne, także w odniesieniu do systemu wyborczego. Nie wielkie, milionowe okręgi wyborcze, gdzie tylko wielkie media i pieniądze mają szansę rozstrzygania o wynikach wyborów, ale małe, jednomandatowe, w których wyborcy są w stanie poznać kto jest kim i odróżnić owce od wilków w owczej skórze. Budzi mój optymizm fakt, że prawdę tę dostrzegają nie tylko fizycy, inżynierowie i matematycy, nie tylko studenci i lekarze, nie tylko wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast, ale kupcy i przedsiębiorcy, którzy od dawna mają już wyżej uszu konieczność nieustannego opłacania się pasożytom politycznym.