Ludzie, których podstawowym zawołaniem politycznym jest posiadanie serca po lewej stronie, pod koniec XIX wieku wymyślili tzw. reprezentację proporcjonalną, ogłosili wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych za krzywdzące i niesprawiedliwe, a wraz z dynamicznie rozwijającym się postępem, potrafili socjalizującym elitom europejskim wmówić, że postęp i sprawiedliwość mogą być realizowane jedynie w formule tzw. wyborów proporcjonalnych. W wyniku tego sprytnego zabiegu językowego, w którym słowo „proporcjonalny” kojarzy się wprost ze słowami „równy” i „sprawiedliwy”, po I Wojnie Światowej na całym kontynencie europejskim zapanował „proporcjonalizm”.
Inwazję nieubłaganego postępu powstrzymały jedynie wody Atlantyku i „demokracja udoskonalona” nie przedostała się na Drugą Półkulę, a nawet nie przekroczyła Kanału La Manche. Zbyt mało postępowe społeczeństwa Wielkiej Brytanii, Kanady czy USA nie poddały się namowom znacznie bardziej rozwiniętych elit i pozostały przy tradycyjnym sposobie wybierania, w którym wybory wygrywa ten, kto zdobywa największą ilość głosów poparcia. Elitom, naturalnie, taki stan rzeczy nie odpowiada i dlatego np. w monografii największego światowego autorytetu „proporcjonalizmu” – profesora na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego, Arenda Lijpharta („Electoral Systems and Party Systems”. Oxford University Press, 2000) możemy przeczytać, że „wybory proporcjonalne są synonimem wyborów sprawiedliwych”, a nawet więcej: wybory wręcz nie mogą być wolne, jeśli nie są proporcjonalne.
W tej sytuacji nawet trudno się dziwić, że tę szlachetną ideę przyjęła bez oporu wyzwalająca się z komunizmu Polska, a w ślad za nią i wszystkie inne kraje postkomunistyczne. Polscy politolodzy i konstytucjonaliści bez wahania zaakceptowali te słuszne idee i dlatego z podręczników akademickich, praktycznie bez wyjątku, nasza młodzież dowiaduje się, że sprawiedliwość wyborcza może być realizowana jedynie za pomocą list partyjnych. Aby nie było wątpliwości, że Polska już na zawsze przystąpiła do obozu postępu, zasadę proporcjonalności wyborów do Sejmu wpisano do Konstytucji
Rzeczywistość jednak skrzeczy i przez całe 20 lat stosowania tej najdoskonalszej formuły ustrojowej, bez przerwy pojawiają się najróżniejsze wątpliwości i protesty, bo wielu jest takich, którzy nijak nie rozumieją, że warunkiem prawdziwego postępu jest uznanie, że czarne jest białe, a białe jest czarne. „Skrzeczenie” to rozlega się także po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, ponieważ nawet sami nasi prawodawcy nie chcą się pogodzić z jej logiką i wielu z pechowych kandydatów wydaje się nie rozumieć, jak to jest możliwe, że można w najbardziej sprawiedliwych, równych i proporcjonalnych wyborach dostać 10 razy więcej głosów, niż ktoś a inny, a mandatu nie oglądać? W tym konkretnym przypadku standard wyznacza nowy europoseł, Jacek Włosowicz z PiS, który zdobył zaledwie 5610 głosów poparcia. Tymczasem mandatów nie uzyskali kandydaci, którzy zdobyli nawet ponad 50 tysięcy głosów, jak np. Jan Kozłowski z PO (68.066); Jolanta Szymanek-Deresz z SLD (53.381) ,a z PiS Urszula Krupa (54.175), Arkadiusz Mularczyk (53.229) czy Beata Kempa (53.027).
Taka sytuacja nie mieści się w wielu głowach i wywołuje ożywczy ferment umysłowy albowiem każe się zastanowić nad logiką systemu wyborczego, jaki nam miłościwie zafundowali. Podsuwam im więc pod rozwagę Wniosek 57 posłów do Trybunału Konstytucyjnego z dnia 12 kwietnia 2001 (Wniosek Dorna), wyjaśniający, że ówczesna Ordynacja wyborcza do Sejmu sprzeczna jest z art. 96 ust. 2 Konstytucji, albowiem w sposób rażący narusza zapisane w niej zasady równości i proporcjonalności wyborów. Zasadniczym autorem wniosku był, jak się zdaje, przyszły marszałek Sejmu dr Ludwik Dorn, ale podpisali go inni najwybitniejsi nasi znawcy Konstytucji, jak przyszły marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, trzej premierzy – Jan Olszewski, Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński, oraz wielu innych głównych aktorów sceny politycznej: Bronisław Geremek, Marian Krzaklewski, Władysław Frasyniuk, Henryk Wujec…
Autorzy tej ciekawej skargi obszernie uzasadniają i opisują, jak kolejne ordynacje wyborcze do Sejmu łamią zasady konstytucyjne. Na użytek dzisiejszych rozważań zacytuję tylko jeden fragment „Konkluzji” Wniosku:
…Miarą sprzeczności między zasadami proporcjonalności , jak i równości jest porównanie liczby głosów, jakie w wyborach do Sejmu w 1997 roku przypadały na 1 mandat posła z różnych list wyborczych. Najmniejszy iloraz liczby głosujących w skali kraju na daną listę przez liczbę uzyskanych przez tę listę mandatów wynosił 21 654. a największy – 121 179. Oznacza to, że waga głosu wyborcy jednej z list była 5,6 razy większa niż waga głosu wyborcy innej określonej listy…
Idąc tropem rozważań konstytucyjnych Marszałka Ludwika Dorna and Co. spróbujmy przyjrzeć się wynikom ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego w Polsce. W wyborach tych mieliśmy 13 okręgów wyborczych. Dzieląc w każdym z okręgów liczbę wyborców przez liczbę przyznanych mandatów, a także dzieląc liczbę oddanych głosów przez liczbę mandatów, dochodzimy do następujących wniosków:
W okręgu nr 3 – województwo podlaskie i warmińsko-mazurskie – liczba uprawnionych wyborców wynosi 2 104 242, a w głosowaniu udział wzięło 425 310 osób. Okręgowi nr 3 przypadły 2 mandaty europosłów (Jacek Kurski z PiS i Krzysztof Lisek z PO). Widzimy więc, ze 1 mandat przypada tam na 1 052 121 wyborców i na 212 655 głosujących.
W okregu nr 4 – cześć woj. Mazowieckiego – liczba wyborców wynosi 2 143 847, a głosowało 835 865. W okręgu tym przyznano 5 mandatów. Dzieląc poprzednie liczby przez 5 widzimy, że 1 mandat przypadł na 428 769 wyborców oraz na 167 173 głosujących.
W okręgu nr 13 – woj. Lubuskie i zachodnio-pomorskie – uprawnionych do głosowania było 2 168 667 a głosowało 452 460. Mandatów przyznano 4. Wynika z tego, że 1 mandat w tym okręgu przypada na 113 115 głosujących oraz na 542 166 wyborców.
Stosując do tych liczb logikę Ludwika Dorna i jego parlamentarnych towarzyszy, powiedzielibyśmy, że takie wybory nie są ani równe, ani proporcjonalne.
Inaczej jednak powiemy, kiedy zapoznamy się bliżej z logiką obowiązującą w Unii Europejskiej.
Proporcjonalność degresywna
Unia Europejska, która po upadku Związku Sowieckiego przejęła pałeczkę przywództwa obozowi postępu, demokracji i sprawiedliwości społecznej postanowiła narzucić wszystkich krajom członkowskim procedurę wyborów proporcjonalnych i sama, z bezwzględną konsekwencją, tę zasadę stosuje. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że konstruktorzy UE już całkowicie wzięli rozbrat z pojęciem proporcjonalności, jakie wciąż wynoszą ze szkół europejskie dzieci i nadali temu słowu zupełnie nową, jeszcze bardziej postępową i sprawiedliwą treść. Jest to proporcjonalność degresywna – degressive proportionality, która, najkrócej rzecz ujmując, oznacza, że temu kto ma więcej ten dostaje mniej, a ten kto ma mniej – więcej. Przykładem tej nowatorskiej proporcjonalności jest przydział mandatów parlamentarnych poszczególnym krajom członkowskim. Podział ten określa nieobowiązujący Traktat Lizboński, który jest realizowany w praktyce z pełnym rygoryzmem.
I tak, na przykład:
Niemcy mają 99 mandatów przypadających na ok. 82 miliony mieszkańców, co daje 1 mandat na 832 tysiące.
UK ma 72 mandaty na ok. 61 milionów, co daje 1 mandat na 846 tysięcy
Polska ma 50 mandatów na ok. 38 milionów, co daje 1 mandat na 770 tysięcy.
Estonia ma 6 mandatów na 1 milion 300 tysięcy mieszkańców, co daje 1 mandat na 217 tysięcy
Luksemburg ma 6 mandatów na 486 tysięcy mieszkańców, co daje 1 mandat na 81 tysięcy.
Jak z tego widzimy głos jednego Luksemburczyka jest przeszło 10 razy „mocniejszy” od głosu Brytyjczyka, Francuza czy Niemca. Głos Esta jest silniejszy od głosu Anglika czy Francuza prawie czterokrotnie, a nawet głos każdego Polaka mocniejszy jest od głosu Niemca czy Szkota!
W tej sytuacji nie może nas już dziwić, że na Podlasiu potrzeba było dwa razy więcej głosów, żeby uzyskać jeden mandat niż w Zielonej Górze czy Szczecinie, albo że na Mazowszu wypadło ponad dwa razy więcej mandatów niż na Warmii i Mazurach. To jest po prostu polskie zastosowanie wyższego pojęcia proporcjonalności, jaką jest europejska proporcjonalność degresywna.
Trzeba nam się pilnie uczyć tego nowego języka, bo co to będzie, jak Traktat Lizboński będzie obowiązywał nie tylko de facto ale i de iure?