Związki zawodowe dają się we znaki nie tylko rządowi ale przede wszystkim pracodawcom. Jak powszechnie wiadomo, jedynym realnym powodem działania związków jest zagwarantowanie zarządzającym takim związkiem pewność zatrudnienia. Powszechnie wiadomo, iż pracodawcy nie mogą takiego szefa zwolnić bo pracuje nieefektywnie, o nie. Im więcej związków w zakładzie pracy tym pracownicy czują się chronieni, ponieważ jak nie jeden związek to drugi zorganizuje strajk. Ostatnio do grup strajkujących dołączyli sędziowie. Strajk miał być ogólnopolski, ale nie wyszło. W Warszawie urlop na rządnie wzięło kilkunastu sędziów ( tylko tak forma strajkowania jest dopuszczalna). Sądy nie pracowały tylko na Lubelszczyźnie. Powód strajku? Zbyt niskie zarobki w sektorze wymiaru sprawiedliwości.
Przedmiotem każdego strajku są zbyt niskie zarobki określonej grupy. Każdej strajkującej grupie zawodowej można przyznać rację iż jej członkowie zarabiają za mało i my się z nimi solidaryzujemy, w tym ich finansowym bólu. Aby zostać sędzią trzeba przebrnąć przez pięcioletnie studia na uniwersytecie, odbyć aplikację ( 3,5 lat) i asesurę, co łącznie trwa ponad 10 lat. Sędzia sądu rejonowego zarabia 6 tysięcy zł, a sądu apelacyjnego 8,5 tysiąca zł na miesiąc. Dla przykładu doktor nauk prawnych na uniwersytecie zarabia około 2 tys. zł miesięcznie, a to on uczy przyszłych sędziów. Realnie trudno oszacować, która z tych prac jest bardziej wartościowa, ale społecznie z pewnością praca sędziego jest bardziej doniosła. Czy sędziowie powinni zarabiać więcej? Oczywiście ze tak, ale wyłącznie po reformie sądownictwa polskiego. Argument nieustannie powtarzany, jak to sędzia jest na permanentną pokusę brania łapówek ponieważ bardzo mało zarabia, a gdyby zarabiał 50 tys. zł miesięcznie to byłby mógł wreszcie wzorem być. Argument ów trąci absurdem, skoro bowiem przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości warunkują swą uczciwość ilością pieniądza w portfelu, to logicznie rozumując nie powinni być sędziami.
Co zatem zrobić z naszym sądownictwem? Ano zlikwidować aplikację, jest ona do niczego nie potrzebna. Powołać państwową komisję konkursową, która przeprowadzałaby nabór na asystentów sędziów. Komisja składałaby się przedstawiciela Sądu Najwyższego, przedstawiciela ministra sprawiedliwości w randze sekretarza stanu, prezesa sądu apelacyjnego, prezesa prokuratury apelacyjnej, dziekana właściwiej miejscowo Okręgowej Rady Adwokackiej lub przedstawiciela NRA o analogicznie przedstawiciele radców prawnych. Egzamin miałby dwa etapy: test a następnie egzamin ustny z opracowanymi odpowiedziami na pytania. Sam egzamin ustny musiałby być utrwalany audiowizualnie dla celów dowodowych. Do egzaminu mógłby przestąpić każdy, kto legitymowałby się 3-letnią praktyką w zawodzie prawniczym. Droga zawodowa do uzyskania statusu sędziego trwała by 5 lat. Należy wskazać, iż asystent najpóźniej na koniec pierwszego roku pracy musiałby określić swą specjalizację. Sędzia patron dokonywałby kwartalnej oceny pracy asystenta, od której asystent mógł się odwołać do komisji ds. asystentów. W skład tej komisji nie wchodziłby żaden sędzia tego okręgu. Komisja składałaby się prezesa sądu apelacyjnego oraz przedstawicieli prokuratury apelacyjnej, adwokatury, izby radcowskiej, oraz dr hab. nauk prawnych. Oczywiście jedynym obiektywnym kryterium ocen pracy asystenta byłaby tak zwana liczba „uchyłów”, czyli uchylonych w wyższej instancji orzeczeń. Oczywiście istnieje tu zależność asystenta od sędziego, który wyrok podpisuje. Jednakowoż, w przypadku wyrażenia zdania odrębnego, asystent miałby obowiązek złożenia do jego akt asystenta, dokument stwierdzający to zdanie wraz z uzasadnieniem. Jeden sędzia mógłby mieć maksymalnie dwóch asystentów, przy zastrzeżeniu, iż patronami mogliby być wyłącznie sędziowie z 10-letnim stażem. Połowiczną i końcową ocenę wystawiałaby komisja konkursowa, której przewodniczyłby obligatoryjnie prezes SN.
Jeżeli zaś chodzi o osoby posiadające praktykę w innym zawodzie, to wystarczyłoby uznać 10 letnie doświadczenie w zawodzie adwokata, radcy prawnego lub dr nauk prawnych z 10 letnim stażem na uczelni. Wpis na wniosek komisji państwowej dokonywałby minister sprawiedliwości, natomiast nominacji Prezydent RP.
Wówczas można będzie myśleć by sędzi sądu rejonowego zarabiał 12 – 15 tys. złotych, okręgowego 25 – 30 tys., a apelacyjnego 35 – 40 tys. ale przy znacznie zwiększonej wydajności pracy. Kto praktykiem jest ten wie, iż sędziego można złapać w sądzie raz, a wyjątkowo dwa razy w tygodniu, a nie da się tego wytłumaczyć zawiłością pracy. Nie każda bowiem sprawa ma 300 tomów akt. Sędzia miałby obowiązek przebywania w sadzie 8 godzin, 5 dni w tygodniu. Jego praca byłby oceniana raz roku przez właściwą komisję złożoną z sędziów SN, TK, KRS.
Czy ktoś będzie chciał porwać się z motyką na księżyc? Mam nadzieję. Póki co, związkowcom życzę długich wakacji.
Pozdrawiam
komentarze
Rozumie!
Proponuje Pan zrobienie z Sądu Najwyższego komisji egzaminacyjnej. Albo studia prawnicze przygotowują do zawodu, albo należy z nich zrezygnować jako warunku. Tertivm non datvr.
Pozdrawiam
Jerzy Maciejowski -- 02.06.2008 - 21:13