Dlaczego jestem teistą - część pierwsza wywodu (poprawiona)

Dialog człowieka wierzącego z ateistą toczy się zazwyczaj za cenę podwójnego przemilczenia. Z jednej strony: ktoś, kto doświadcza rzeczywistości wiary, siłą rzeczy musi uznać kogoś, kto tej rzeczywistości przeczy, za człowieka, który widzi mniej, a zatem jest swego rodzaju inwalidą. Z drugiej strony: ktoś, czyj światopogląd jest ufundowany na przekonaniu, że religia to społeczne urojenie, musi swego adwersarza uważać za człowieka inteligentnego inaczej
Jerzy Sosnowski z artykułu w GW

TEKST W TRAKCIE KONSTRUKCJI!!!
około stycznia osiągnie on jak sądzę postać, od której można będzie rozpocząć szersze dyskusje…

W czasach, gdy publicystów S24 zaprzątały dyskusje błahe i nieciekawe, dotyczące spraw miałkich i niskiego kalibru (w porównaniu do polityki rządu PO lub PiS) rozgorzała – wywołana książką Richarda Dawkinsa Bóg Urojony – dyskusja na temat religijności, i wiary w kontekście nauki w ogóle. Dyskusja ta umarła śmiercią naturalną, po trosze z mojej winy… doktorat tymczasem nabiera ostatnich poprawek typograficznych i mój czas staje się również czasem TXT (o! swoją droga przydałby sie skrót typograficzny na to…). Stąd powrót do tematyki, która prawdę powiedziawszy niezwykle mnie fascynuje. Dużo bardziej nawet niż fizyka jako taka.

Pewnych rzeczy oczywiście przenieść nie jestem w stanie. Dyskusja pod moimi postami w S24 była chyba najbardziej gęstą wymianą zdań tamże. Mimo, że uczestniczyła w niej ledwie garstka dyskutantów – wymienię tylko (bez pretensji do oceniania wielkości wkładu) Bartka-DB, A1berta, Quasi, nameste… czy kogoś pominąłem? – średnia długość komentarza szybko dążyła do nieskończoności… ;) Dyskusja ta wiele dała zarówno mnie, jak i tekstowi, który rodził się na oczach czytelników. Nie jestem w stanie przenieść jej tutaj – brakuje mi umiejętności, czasu, a także – powiedzmy to sobie otwarcie – samozaparcia.

Obiecuję jednak coś innego! Postaram się zmodyfikować mój tekst tak, aby choć po części odzwierciedlał wynik toczonych sporów. A więc artykuły, które tu Państwo przeczytacie będą stopniowo zmieniane i rozbudowywane. Z czasem w ich treść włączone zostaną wypowiedzi moich adwersarzy. Tymczasem pozostaje mi tylko zaprosić żądnych krwi czytelników na S24 gdzie na moim blogu podziwiać można kształt przyszłego tekstowiskowego traktatu in utero.

1. Jestem fizykiem i matematykiem. Mam odpowiednie do tego wykształcenie, a pracą naukową zajmuję się na co dzień. Nie jestem tylko nauczycielem, czy popularyzatorem. posiadam doświadczenie praktyka. Niewątpliwie coraz rzadziej zajmuje się badaniami, a coraz częściej po prostu komunikacją naukową (jeszcze kiedyś wytłumaczę, co to za zwierzę), jednak trudno byłoby podważyć moją wypowiedź argumentem, że nie znam się na rzeczach, o których piszę. W przeciwieństwie do większości potencjalnych adwersarzy jestem naukowcem z wykształcenia, a nie filozofem. Pokonuję więc drogę pomiędzy fizyką, a metafizyką pod prąd. Na ogół jest odwrotnie, co wywołuje – często uzasadnioną – krytykę środowisk naukowych. Piszę to wszystko nie po to, a by się czczym zbytkiem chwalić, ale dlatego, żeby z góry przeciąć pewne częste manipulacje erystyczne. Wysyłam wyraźny sygnał niedowiarkom – ja naprawdę wiem, co mówię!

2. Narzędziem, którym się w mojej pracy posługuję jest metoda naukowa. Jest to schemat rozumowania, który w najprostszym ujęciu wygląda tak:

... -> dane z obserwacji/doświadczenia ->
-> analiza (statystyka, poszukiwanie regularności) ->
-> model matematyczny (obraz idealny) ->
-> test zgodności (doświadczenie, testy istotności) -> ...

W zasadzie wyjście tego ciągu zasila jego wejście – naukowiec pracuje w sprzężeniu zwrotnym. Oczywiście problemy życia codziennego także wnoszą nowe, ciekawe pytania do pracy naukowej… niemniej jednak pytań i tak jest za dużo! Z doświadczenia mojej pracy wiem, że specjalizacja i rozczłonkowanie wiedzy są tak daleko posunięte, iż w zasadzie każda dziedzina badań angażuje powiedzmy kilkuset ludzi na świecie, którzy wiedzą, o co tak naprawdę chodzi. Prowadzi to do często absurdalnych w swej istocie zapętleń – jedni naukowcy produkują modele, które inni ‘badają’, po to by przedstawić wyniki, które ci pierwsi interpretują tworząc kolejne modele… Ta obserwacja (z życia wzięta!) będzie miała ogromne znaczenie w toku wywodu. Dlatego tutaj tak się nad nią pochylam. Proszę jeszcze raz zwrócić uprzejmą uwagę na ten fakt: naukowcy sami produkują sobie źródło z którego czerpią. Niby chodzi o jakieś tam obserwacje… ale i tak okazuje się, że właściwym stanem wejściowym do badań nie są czyste wyniki, ale już jakiś model. Bo żeby zebrać wyniki, trzeba się napracować. Trzeba zbudować urządzenie, którego działanie nie jest oczywiste… Tak często śmiejemy się z średniowiecznych luminarzy, którzy zadawali Galileuszowi pytanie, czy to co widać przez jego lunetę, to naprawdę jest świat rzeczywisty… Śmieszy cię to, drogi czytelniku? W toku tego wywodu zamierzam – niejako przy okazji swoich własnych przemyśleń – pokazać, że to bardzo nietrywialne pytanie!

Metoda naukowa jest w praktyce zestawem niezwykle szczegółowych wytycznych w danej dziedzinie badawczej. Schemat, który przedstawiłem powyżej jest tylko pewnego rodzaju uogólnieniem. W praktyce niektóre etapy są bardziej rozbudowane, inne mniej… rola statystyki jest większa lub mniejsza. Czasem modele są proste, czasem złożone… Trzeba by jednak spytać, co jest tym kluczowym elementem metody naukowej? Moim skromnym zdaniem – a jest to, jeszcze raz pragnę podkreślić, zdanie praktyka – sednem działalności naukowca jest poszukiwanie regularności w ciągu danych. Tak naprawdę do tego się nasza praca sprowadza… Pytanie jest ciekawe jeśli wskazuje na pewne nagromadzenie informacji. Dane przypadkowe nie zwracają uwagi. To naturalna i fundamentalna własność umysłu – wybiera on to, co ‘ma sens’, czyli to, co daje się opisać za pomocą jakichś reguł lub prawideł.

Rozpatrzmy kilka przykładów historycznych – chyba najlepiej będzie zacząć od Kopernika i Keplera. Różnica pomiędzy sednem dokonań jednego i drugiego jest różnica pomiędzy nauką a… hmmm… matematyką? Ciekawy problem… czym jest to, co uprawiał Kopernik? Bo nie nowocześnie rozumianą nauką – to pewne! Kopernik – przypomnijmy to tym, którzy w młodości nad nauki ścisłe przedkładali piękno kobiet (swoją drogą... mały konkurs – kto to powiedział?) – dokonał tzw. ogromnego przewrotu w nauce. Mianowicie nauczył się wyznaczać datę Wielkiej Nocy szybciej i prościej niż inni. Że co? Że w szkole mówili inaczej??? No to źle mówili!!! Otóż jedynym – choć niewątpliwie doniosłym – wkładem Kopernika w dzieje nauk przyrodniczych był... oportunizm filozoficzny!

Kopernik dostał, powiedzielibyśmy w dzisiejszym języku, grant na badania naukowe… od samego Papieża nomen omen… Grant ten obejmował znalezienie prostej metody obliczenia, kiedy wypada Wielkanoc. Wielkanoc jest świętem ruchomym, a jej data wyznaczana jest wedle kalendarza księżycowego, a nie słonecznego. Stąd dokładne określenie momentu, kiedy wypada w roku Wielkanoc wymaga rozważań astronomicznych. W czasach Kopernika istniały dwie konkurencyjne koncepcje astronomiczne – jedna, zakładała, że Ziemia jest w środku Wszechświata, a wszystko, cokolwiek istnieje kręci, sie wokół niej, i druga, która zakładała, że Ziemia kręci się wraz z innymi ciałami wokół jakiegoś punktu. Badania naukowe wykonane przed Kopernikiem dowiodły niezbicie, że koncepcja pierwsza jest… lepsza. Jak to stwierdzono? Ano porównując z obserwacją! Ptolemeusz – bo on to zasię uczynił – wyznaczył pewne geometryczne konstrukty, zwane cyklami i epicyklami, które pozwoliły przewidywać ruch planet na nieboskłonie. Poniewczasie okazało się, że wyniki Ptolemeusza nie są dość dokładne i rozjeżdżają się z pomiarami. Trzeba było skomplikować system i dodać jeszcze parę epicykli… a potem jeszcze kilka… i zaczęło się robić mętnie. Otóż stopień zamotania metody Ptolemeusza zależał o dokładności pomiaru… im lepiej mierzono położenia planet, tym więcej epicykli (i tym więcej równań) do uwzględnienia… mnożyły się te epicykle jak nie przymierzając Fibonacciemu króliki! Kopernik miał to wszystko jakoś uporządkować. I zrobił to. Wywalając wszystkie epicykle w cholerę i zamieniając miejscami Słońce z Ziemią... czemu? bo tak było prościej. Nie dlatego, że w dostępnych mu pomiarach odkrył zależność, która go do tego skłoniła… o nie! Bynajmniej! On po prostu wybrał rozwiązanie, które generowało te same wyniki (z dobrym przybliżeniem) za pomocą mniejszej ilości równań! Innymi słowy Kopernik napisał lepszy algorytm kompresji danych…

Zapamiętajmy to, bo to symptomatyczne. Kopernik nie miał żadnych... powtarzam: ŻADNYCH podstaw do uzasadnienia swojej koncepcji. Koncepcja z epicyklami również dawała dobre wyniki… że w granicy trzeba było posumować nieskończony szereg? A dowcip o von Neumannie i zadaniu z muchą znacie? Nie znacie… Dobra… von Neumannowi zadano zadanie następującej treści: dwa samochody jadą naprzeciw siebie z prędkością 20 km/h względem asfaltu. Między nimi z prędkością 5 km/h lata mucha, która pokonuje drogę od samochodu A, do samochodu B i z powrotem. Jaką drogę przebędzie mucha zanim samochody się zderzą? Neumann podął odpowiedź zanim skończono mu dyktować treść zadania. Nie, nie znał tego triku z zamienieniem problemu na mierzenie czasu… posumował nieskończony szereg! Do łez rozpaczy doprowadzają mnie ‘specjaliści’ od historii nauki, którzy twierdzą, że metoda Ptolemeusza była zła… Guzik, a nie zła! Cała mechanika kwantowa na takim samym podejściu stoi… to się proszę Państwa rachunek perturbacyjny nazywa! Kopernik nie wybrał metody jakościowo lepszej! Wybrał... ekonomiczniejszą informacyjnie…

A Kepler? A Kepler podszedł do problemu zupełnie inaczej. Przez lata zbierał wściekle dokładne dane obserwacyjne. I dopasował do nich równanie. Znalazł w danych regularność. Kopernik posługiwał się orbitami kołowymi tak jak Ptolemeusz… dlaczego? Bo tak! Kepler natomiast szukał tego, co w danych rzeczywiście jest. I on jeszcze rozumiał,m co robi. Podobną drogę przebył później Max Planck ze swoją słynną formułą dotyczącą Ciała doskonale Czarnego… skwantował pole (nei wiedząc o tym), stałą Plancka wprowadził (nie wiedząc o tym), rozkład Bosego-Einsteina odkrył (nie wiedząc o tym)... To jak ten facet to zrobił??? Hmmm… dopasował krzywą. Intuicyjnie. Oczywiście wiedział troszeczkę, jakiej krzywej ma szukać. Ale tak naprawdę jedyne jego osiągnięcie można porównać do pracy prostego programu graficznego, który dostając na wejściu bitmapę obrazka, wyszukuje w niej zależności, a potem za pomocą specjalnego algorytmu kompresuje obrazek do JPEG’a.

3. Warto by jakoś poukładać te przykłady w jedną rozsądną całość. Posłużę się tu pewną koncepcją, którą zaczerpnąłem od M. Chaitaina (książka “META Math”), a która interpretuje pojęcie ‘sensowności’, ‘regularności’ czy też ‘obliczalności’ danych w kontekście ich przypadkowości. Dane Przypadkowe to takie, których nie możemy skompresować. Kompresja to poszukiwanie reguł, czy wzorów matematycznych, które odrzucą informację zbędną i skondensują tylko to, co istotne. Prawa fizyki czy matematyki służą właśnie temu – kompresji danych. Dane obserwacyjne możemy zastąpić krzywą teoretyczną. Trochę po drodze stracimy, ale to nie ma znaczenia – to, co najważniejsze… sens danych jest wyrażone przez proste równanie. Jeśli dane są przypadkowe – nie możemy dokonać kompresji. Nie możemy przewidzieć wyniku doświadczenia, a więc nie możemy zastąpić rzeczywistości jej modelem myślowym.

W tym punkcie warto by zaznaczyć dyskusję, jaka musi rozgorzeć nad przytoczonym zagadnieniem. Czy Wszechświat w ogóle zawiera ciągi przypadkowe? Wątpliwość tę podniósł swego czasu bloger A1bert, a jest ona znacząca – w tym miejscu poniekąd należy ją rozwinąć i to tez się stanie.

Kryterium poznawalności świata sprowadza się do kompresji danych. W swej książce “Boska Cząstka” Leon Ledermann pisze, że jego marzeniem jest, aby całość praw fizyki dało się zapisać w postaci kilku równań na T-shircie… Tak jak np. Prawa Maxwella mieszczą się na podkoszulku – tak Wielka Teoria Wszystkiego – opis świata powinien dać się zawrzeć w kilku matematycznych formułach. To symptomatyczny sposób rozumienia pracy naukowca. Zwracam uwagę na to, że Ledermann na pewno nie powołuje się tu na Chaitaina. To są zupełnie różne wywody. A jakie podobne! Porzucam w tej chwili oczywiście ogromną dyskusję na temat tego, jak kompresować... Technikalia schodzą na drugi plan przed pytaniem: czy to jest w ogóle możliwe? Czy świat daje sie kompresować w ten sposób? Czy to znaczy, że większość informacji we Wszechświecie jest nieistotna1? Pytanie o poznawalność lub pojmowalność wszechświata sprowadza się więc do pytania – ile informacji z Wszechświata można bezpiecznie odrzucić.

4. Zwracam uwagę na to, że powyżej opisane problemy stanowią kwintesencję filozofii, a nie fizyki. To ważne rozróżnienie. Fizyk bądź jakikolwiek inny przyrodnik nie zadaje sobie takich pytań! Nie zadaje, bowiem nie musi… wystarczy mu przekonanie, że metoda naukowa działa. Fizyk bądź matematyk, w trakcie swej edukacji – a ja nie jestem tutaj wyjątkiem – poznaje duża ilość przykładów historycznych, w których zastosowanie metody naukowej dawało rezultat w postaci skutecznej kompresji wiedzy o świecie. Także ze swej praktyki zawodowej mogę wysnuć wniosek, iż zdarzają się sytuacje, w których działalność naukowa przynosi zamierzony efekt. Innymi słowy – znam przykłady regularności, a co za tym idzie poznawalności Wszechświata. Trudno byłoby mi podać natomiast przykłady nieregularności i niepoznawalności świata! Więcej – teoria matematyczna… a więc nomen omen skompresowana wiedza o świecie – przekonuje mnie, że nigdy nie będę miał pewności, co do poznawalności świata. Maszyna Turinga, która wykonuje program nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy sama sie zatrzyma. Prowadzi to do możliwości stworzenia ciągu danych, który jest prawdziwie przypadkowy. A więc niekompresowalny… przynajmniej część Wszechświata nie podlega kryterium poznawalności. Ale czy jest to część istotna?

Wspomniany już Chaitain całkiem racjonalnie argumentuje – a robi to celem kokietowania czytelnika – że nie istnieją liczby rzeczywiste… hmmm… każdy z nas wie, że istnieją liczby rzeczywiste… Tak nas nauczono. Ale pytanie nie jest całkiem bezsensowne. W fizyce nie istnieję liczby dowolnie duże, ani dowolnie małe. Nie dysponujemy dowolną dokładnością pomiaru… Nie wiemy czy świat jest dyskretny, czy ciągły… To już nie są pytania czysto filozoficzne… od tych pytań fizyk już nie ucieknie! Jeśli świat nie jest ciągły, to jest poznawalny w istotnym zakresie… Jeśli jest ciągły – sprawa jest otwarta.

5. Nie chciałbym wchodzić w zbyt długie dyskusje techniczne – podsumuję tylko dotychczasowe wnioski:

a) umysł naukowca szkolony jest do wyszukiwania regularności
b) regularność to kompresja
c) kompresja to poznawalność
d) metoda wyszukiwania regularności ma sukcesy
e) trudno sformułować jakieś tezy dotyczące ograniczeń metody

Tym samym zwrócę uwagę na pojawiającą się trudność... jako naukowiec posługuję się metodą, która sprawdziła się już kilkukrotnie. Wiem to od ludzi, z którymi rozmawiam, a i sam na własne oczy widziałem. Jestem przekonany o tym, że metoda zadziałała. Czy będzie działać zawsze**?

6. Odpowiedź na to pytanie jest kluczowa dla każdego naukowca, który widzi dalej niż tylko poza koniec własnego nosa. Nie ma wbrew pozorom wielu naukowców, którzy pozwalają sobie na filozofowanie. Nie w godzinach pracy… Osobiście uważam, że to przejaw konformizmu. Naukowcy żyją z przeświadczenia ogółu, że wiedza naukowa jest pewna i niepodważalna. Moja metoda szkolna polega mniej więcej na tym, że moje uczennice najpierw konfrontuje z jakąś prawdą naukową, czekam, aż się do niej przyzwyczają, apotem podaję im informację, że fakt ten został naukowo obalony… to bardzo niedydaktyczne… ;)

Naukowcy – tak jak ludzie, których uczę – przyzwyczajają się do swoich tez. W gruncie rzeczy przywyknięcie do nowej teorii***, stało się anegdotycznym synonimem zrozumienia! My – przyrodnicy – nie nabywamy przekonania, że nasze teorie są prawdziwe. My tylko nudzimy się bezowocnym wynajdywaniem kontrprzykładów. To bardzo niebezpieczna strategia – fakt, że np. Wielkie Twierdzenie Fermata, albo Hipoteza Poincare’go czekały i po sto lat na dowód, oznacza, ze wymarcie pokolenia, które pamiętało czasy sprzed nowej teorii nie gwarantuje jej jeszcze sukcesu.

Ta sama wątpliwość staje się metawątpliwością, kiedy odnieść ja do poziomu metody naukowej. Bez wątpienia dysponuję przykładami, że sie sprawdza. aLe to oczywiście nie jest dowód – dictum de singulo jest błędem logicznym… nawet jeśli to singulo oznacza dorobek całej ludzkiej cywilizacji!

7. Metoda naukowa ma swoją niekochaną i odrzuconą siostrę, zwana Indukcją Przyrodniczą. Nikt jej nie lubi. Najchętniej wyrzucono by ja z rodziny… ale cholera dostała spadek i wszyscy teraz musimy się jej podlizywać... W tych rzadkich przypadkach, kiedy czujemy się na tyle silni, by z niej zakpić, nazywamy ja Nieuzasadnioną Indukcją Przyrodniczą. Jeśli trzy razy jechałem na gapę bez biletu to i następnym razem mi sie uda… wszyscy wiemy, że takie rozumowanie jest błędne. Nie znaczy to, ze mi się nie uda… tylko tyle, że nie wynika to z przesłanek!

Dlaczego nikt nie lubi pani IP? Ano dlatego, że cąła nasza metoda naukowa na niej wisi… Dla kogoś, kto nie jest odpowiednio oblatany w filozofii nauki taka teza to niemal bluźnierstwo! Ale tak jest… dokładnie tak jest.

Nie ma żadnego powodu, dla którego każda badana przez nas seria danych miałby wykazywać regularność uprawniającą nas do kompresji. To, że znaleźliśmy prawa fizyki dla elektromagnetyzmu, nie oznacza, że będą takowe dla grawitacji… Szukamy ich wiedzeni przeczuciem, ale nie mamy dla tego przeczucia żadnego racjonalnego uzasadnienia.

8. Pisałem tu już o edukacji fizyka, która zakłada przedstawienie mu pasma sukcesów tej niewątpliwie płodnej dziedziny nauki. Każda edukacja polega na przedstawianiu sytuacji, w których metoda naukowa się sprawdziła… nikt nie zajmuje się głoszeniem własnych porażek.

Nasuwa mi się tutaj taka metaforyczna dygresja… w “Diunie” Franka Herberta jest taka scena, kiedy po druzgocącym zwycięstwie Paul Muad’Dib obserwuje oficerów saradaukarów – dotąd niezwyciężonej armii Imperatora. Odkrywa, że niezwyciężona armia ma swój słaby punkt – nie znając goryczy porażki, nie potrafi poradzić sobie wtedy, gdy zagląda jej w oczy widmo przegranej. Oficerowie sadaukarów byli bezradni, bo nigdy nie przegrywali! Paul postanawia uwzględnić ten fakt w szkoleniu swoich wojsk…

Naukowcy często popełniają błąd sardaukarów – nie ma żadnego powodu, dla którego metoda naukowa miałaby być zawsze skuteczna… ich szkolenie nie obejmuje radzenia sobie z niepoznawalnym.

Jest to poniekąd naturalna cecha ludzkiego umysłu – jego podstawowa funkcja to odsiewanie przypadkowych danych i poszukiwanie regularności. Pewne typy regularności są istotne społecznie – wyraz i kształt twarzy na przykład. Ogromna część naszego umysłu zajmuje się tylko tym – rozpoznawaniem twarzy! Inne regularności – czasowe w dźwięku lub przestrzenne w optyce przyciągają nasze zmysły. Poniekąd filtrujemy dane ze świata i nadajemy im regularność niejako na siłę. Musimy na co dzień rozwiązywać skomplikowane problemy wymagające mnóstwa informacji… kompresja albo śmierć! Ci, którzy nie byli zdolni do wyszukania regularności, już zginęli. Ich umysł okazał się zbyt przeciążony przypadkowymi danymi. Dochodzi do tego, że przypadkowe dane obdarzamy regularnością na wyrost… Dzisiejszy zalewa nas ogromem przypadkowej informacji. nei dziwi mnie fakt, ze aby sobie z tym poradzić część osób konstruuje teorie spiskowe… sa one przecież tylko strategią kompresji – wyjaśniania w kategoriach uproszczenia.

9. Czy metoda naukowa nie jest przypadkiem taką teorią spiskową? Naukowcy powiedzą, że absolutnie nie… A skąd to wiadomo? Logicznie nie ma żadnych podstaw by twierdzić, że dane, które rozpoznajemy są regularne… owszem, czasem sie to zdarza… ale czy to nie przypadek?

My – naukowcy – wierzymy, że to nie jest przypadek. Nie wiemy tego ale wolimy tak mówić, nawet jeśli chwilowo fakty pokazują, ze jest inaczej. Nasze umysły skłaniają nas do tego. Tak jest wygodniej.

W znakomitej książce Jaya Ingrama “Płonący dom’ znajdziemy serię opisów rozmaitych konfabulacji wymyślanych przez ludzi po to, by uzasadnić lub obejść uszkodzenia percepcji, powstałe w wyniku zniszczenia fragmentu mózgu. Kobieta, która uważa, że jej ręka została jej przyszyta przez pomyłkę... ludzie, którzy dopisują historie do prostych obrazków po to, by przed samymi sobą ukryć fakt, że nie potrafią zobaczyć jednej z ich części… Świat jest pełen konfabulacji. Dlaczego akurat metoda naukowa miałaby być z tych konfabulacji wyłączona… bo się sprawdza?

Po pierwsze – sami wycinamy z naszego widnokręgu naukowego te fakty, dla których się nie sprawdza. Nawet jeżeli to są fakty, dla których metoda jeszcze się nie sprawdziła… Paradoksalnie – dopiero dobry model skłania wielu fizyków do spojrzenia na dane doświadczalne pod kątem ich przydatności. Fizycy – a ja nie jestem wyjątkiem- łapią się na tym, że nagle odkrywają, że model stworzony dziś tłumaczy dane, które wczoraj określiliśmy jako błąd pomiarowy. Problem nie w tym, że zorientowalibyśmy się post factum. My byśmy się nigdy nie zorientowali!!! Okazuje się bowiem, ze często metoda naukowa nie startuje od obserwacji świata… startuje od hipotezy regularności. A dopiero potem szuka danych potwierdzających tezę. Zdarzało mi się to w praktyce pracy naukowej zbyt często, żebym teraz miał zaufanie do wyników cudzych badań...

Po drugie: niewątpliwie mamy tendencję do zastępowania jednych wnioskowań innymi, kiedy nam te pierwsze ktoś obali. Czym więc różnimy się od oskarżonego, który plącze sie w niewiarygodnych zeznaniach? Zawsze może pojawić się jakiś metapoziom, który całkowicie sfalsyfikuje nam koncepcję. Zdarzało się nam to już nie raz… innymi słowy: nie potrafimy weryfikować naszych twierdzeń. Nie potrafimy weryfikować żadnych twierdzeń... no może jeszcze w matematyce. Ale konia z rzędem temu, kto mi w prosty sposób przełoży dowód matematyczny na interpretację fizyczną.

10. To, co powyżej napisałem wystarczyłoby jako deklaracja odrzucenia nauki jako niewiarygodnego procesu poznawczego. Tymczasem jestem naukowcem. Nadal. Czemu? Skoro mam tyle wątpliwości? Powinienem porzucić naukę skoro nie mam do niej zaufania… więcej! Każdy uczciwy człowiek powinien naukę porzucić!

Ani ja, ani inni uczciwi ludzie tego nie robią (choć zasada ograniczonego zaufania dobadań naukowych moim zdaniem winna być wtłaczana do głowy każdemu dziecku już od kołyski). Powodem jest ich przekonania, że odrzucenie metody naukowej by ich zubożyło. Dostrzegają wartość metody naukowej więc ją stosują mając nadzieję, że nie natrafią na niepoznawalne… Że ich Maszyna Turinga zatrzyma się w końcu, a ciąg danych nie okaże się przypadkowy.

Ludzie po prostu wierzą w naukę.

Ja zresztą też.

Myślę, że słowem, które powinno paść tutaj jest słowo nadzieja. Proszę zauważyć, że po raz kolejny ściśle teologiczne pojęcie, a w każdym razie pojęcie wyraźnie zgrzytające w dyskusji o nauce i naukowości (poprzednia była wiara), pojawia się w kontekście metody naukowej. Po raz kolejny okazuje się, że nie można mówić o metodzie naukowej abstrahując od tego, ze jest ona wytworem człowieka. Człowiek czyni sobie narzędzia – także poznawcze po coś.

Po co miałby uczynić sobie metodę naukową? Bo metoda naukowa daje mu nadzieję. Nadzieję, a więc pocieszenie. Boetius pisał swój traktat o pocieszeniu jakie daje filozofia. Czyż nauki ścisłe nie sa po to by dawać nam w świecie pocieszenie? Dają nam nadzieję, że… świat jest poznawalny! Że świat jest miejscem skrojonym i uszytym na miarę naszego umysłu, który rzeczy regularne przetwarza, a rzeczy przypadkowe odrzuca. Metoda naukowa działa – to jej zasługa ogromna – ale jest złudna dokładnie tak, jak każde inne przekonanie ufundowane na wierze. Śmiem twierdzić, że ludzie wybierają naukę raczej dlatego, że daje im oparcie i pewność egzystencjalną, a nie dlatego, że nauka jest bardzo skuteczna. Innymi słowy – jak to z chrztem Rusi było – przychodzą do nas misjonarze różnych wiar, a my wybieramy nie tę wiarę, która nas najbardziej przekonuje, ale tę, które świątynie mają złote dachy.

Poniekąd nadzieja egzystencjalna jest moim zdaniem świetnym uzasadnieniem światopoglądu naukowego. Naukowcy nie mają pewności wyjaśnienia Wszechświata… wierzą gorąco, że tak sie staje (i ja w to wierzę), ale dlaczego wierzą? Przecież ta wiara nie ma uzasadnienia (poza indukcyjnym – do tej pory się udawało…)! Dorzuciłbym jeszcze naturalny dla wszystkich religii pęd do wynajdywania spełnionych proroctw… Ale to wymaga rozwinięcia. Tymczasem zwracam uwagę, że tzw. światopogląd naukowy pełni dokładnie taką samą funkcję, jak każda religia – ma nam dawać poczucie bezpieczeństwa.

Mamy już wiarę, mamy nadzieję... Miłość tez się znajdzie – w końcu rozmaici koryfeusze tzw. postępu gotowi są twierdzić (i twierdzą – od Marksa po Dawkinsa) że światopogląd naukowy daje nam lepszą (jeśli nie jedyną) podstawę do stworzenia moralności. Naukę uprawiamy po to, by społeczeństwa świadomych materialistów stawały się jeszcze bardziej światłe i humanistyczne. Rozmaici ateiści (w rodzaju Dawkinsa na ten przykład) wręcz nawołują do budowania lepszej i bardziej współczującej (niewykluczającej, nieagresywnej, tolerancyjnej) moralności. Po tym poznają, żeście moi, jeśli wzajemną miłość mieć będziecie?

Wyszedł mi nieledwie paszkwil, a nie to było moim celem… Mnie tak strasznie nie rażą pomysły fundowania etyki postępowania w relacjach międzyludzkich na materialistycznej nauce typu socjobiologii… W końcu ja też po to poszedłem na studia, by stać się człowiekiem światłym. Trochę mnie razi fakt, że liczba kabotynów w poszczególnych grypach respondentów nijak nie koreluje z tytułami naukowymi… Mimo wszystko jednak spierałbym się, że człowiek wykształcony większe ma szanse na rozwinięcie intuicji moralnej niż człowiek ciemny. To zresztą szeroka dyskusja, na która nei czas i nie miejsce tutaj…

11. Jak do tej pory nie padło ani słowo o Bogu. A przecież miałem powiedzieć dlaczego jestem teistą... Otóż jestem teistą dlatego że jestem naukowcem. Wierzę, że świat jest poznawalny, a więc wierzę, że istnieje źródło owej poznawalności.

Poznawalność jest niekonieczna. Wspomniany już Chaitain ładnie argumentuje, że liczb rzeczywistych jest nieskończenie więcej niż liczb ‘obliczalnych’. Prawdopodobieństwo przypadkowego wybrania liczby wymiernej, albo chociaż algebraicznej jest równe zero. Większość ciągów danych, które dostajemy powinna być przypadkowa. Być może wybieramy z nich podciągi, które kompresować się dają... ale mimo wszystko: wydaje sie rzeczą niemożliwą by Wszechświat, jeśli jest całkowicie w swym byciu nieskrępowany był poznawalny.

Fizycy badają byty, które są przygodne. To znaczy takie, które mogłyby by być, ale nie muszą. Dochodzimy i do takiej skrajności, że nawet samym sobie przyznajemy cechę przygodności. Z mrowia możliwych, acz niekoniecznych wszechświatów losujemy (sic!) ten nasz pisany przez duże W. Dlaczego miałby być poznawalny? Proszę łaskawie zauważyć, że ja już nawet nie pytam, dlaczego miałoby w nim istnieć życie inteligentne! Wystarczy mi znacznie mniej… wystarczy mi obliczalność funkcji stanu. Każdy fizyk w to wierzy, ale żaden nie potrafi mi powiedzieć, dlaczego tak miałoby być? Dlaczego tak musi być? Jest tylko niezłomna wiara w to, że pozorna przygodność naszego Wszechświata jest równoważona przez konieczność praw fizyki. Ale źródeł tej konieczności nie widać...

12. Będąc uczciwym naukowcem mam dwie drogi rozwiązania tego problemu:

a) Muszę zostać ‘łagodnym panteistą’ – jak to ładnie zostało określone

b) muszę zostać teistą

Są oczywiście technicznie inne możliwości – na ogół jakieś możliwości pośrednie, mieszane. Wydaje mi się jednak, że ostatecznie i fundamentalnie, jedna z tych dwóch możliwości zachodzi. To znaczy: co do rdzeń pojęciowego, każda postawa światopoglądowa w tym względzie jest równoważna którejś z powyższych.

Zwracam uwagę, że muszę dokonać wyboru. Jeśli będę się zapętlał w uzasadnianiu mojej wiary w poznawalność świata zostanie to natychmiast wypunktowane. Muszę znaleźć jakiś fundament dla mojego przekonania.

a) oznacza stwierdzenie: istnieje koniec tej spirali. Świat jest immanentnie konieczny, a powodem istnienia jego praw jest on sam. Na jakimś metapoziomie poznania okaże się, że inaczej być nie może niż jest – pojawi się konieczność, która będzie źródłem innych konieczności poznawczych.

Dlaczego nie wybieram tego rozwiązania? Bo konsekwentnie pozostaję fizykiem. Wszystkie moje badania utwierdzają mnie w przekonaniu, że Wszechświat nie jest konieczny. Musiałbym nagle zapostulować istnienie jakiegoś poziomu, na którym stosowanie metody naukowej się urywa. Otrzymałbym jakieś prawa przyrody, których już bardziej skompresować bym nie mógł. Czyli dostałbym ciąg informacji, który jest… przypadkowy! Innymi słowy – wiedziałbym, że u podstaw Wszechświata leży zespół reguł, ale ich natura byłaby niepoznawalna. Czy mógłbym użyć tych reguł do skompresowania ich samych? To znaczy: jeżeli zestaw tych reguł miałby być ostateczny, to musiałby tłumaczyć także to, właśnie takei reguły są ostateczne. Inaczej poziom odcięcia reguł rządzących Wszechświatem byłby arbitralny.

Musiałbym albo popaść w sprzeczność logiczną, albo zgodzić się, że z niewiadomych przyczyn (co przeczy pojęciu konieczności praw fizyki) świat jest poznawalny tylko do pewnego wybranego momentu. Ale ja nie w to wierze! Ja właśnie wierzę, że Wszechświat jest poznawalny! Bez ograniczeń! Albo niech tłumaczy sam siebie, albo niech będzie nieskończenie skomplikowany.

Ponieważ z natury swojej jestem sceptycznie nastawiony do zdań typu self-referretnial, wyjaśnienie panteistyczne odrzucam. Robie to na mocy konsekwencji założenia, że moja metoda naukowa działa zawsze.

Pozostaje mi więc twierdzić, że Wszechświat jest nieskończenie skomplikowany i cały czas wytłumaczalny na każdym poziomie. Każdy podciąg danych obserwacyjnych daje sie skompresować.

Tylko taki świat sam sie nie tłumaczy…

A więc skazany jestem na b).

Podsumujmy to ostatni rozumowanie – zgadzam się, że jest ona skomplikowane. Być może da się je skompresować... ;)

* na pewno jestem przekonany – choć udowodnić nie potrafię, że metoda naukowa działa zawsze
* doznaję poznawalności świata i pytam dlaczego?
* powiadam sobie – istnieje źródło poznawalności.
* Żaden byt wewnętrzny wobec Wszechświata nie nadaje sie na źródło poznawalności
* Gdyby Wszechświat sam się tłumaczył doszedłbym albo do arbitralności – a przyjąłem wiarę w brak arbitralności – albo do sprzeczności.
* No to z bólem serca zmuszony jestem przyjąć, że musi istnieć osobne źródło praw fizyki, niż nasz Wszechświat.

13. Większość naukowców tak nie postępuje. Pytanie dlaczego, jest ze wszech miar interesujące. Moim zdaniem wynika to z pomieszania kolejności, uprzedzeń oraz konformizmu…

Od mojego rozumowania, do klękania w kościele przed Hostią, czy obrzezywania napletka droga jest daleka. Właściwie to nawet jeszcze nie jest teizm. To jest przekonanie o istnieniu Boga. Nie jest to nawet dowód – przecież opiera się on na wyznaniu wiary w poznawalność świata… Tym niemniej już przywodzi skojarzenia.

Samo słowo Bóg, kojarzy się naukowcom źle. W USA z wojującymi kreacjonistami protestanckimi, w Polsce pewnie z Radiem Maryja… Któż chciałby się zapisywać do takiej hołoty? Odrzuca nas ogromny ładunek uwolnionej w powietrze irracjonalności, która zawiera w sobie Liturgię, rytualizm, etc.. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w moim rozumowaniu nigdzie ale to absolutnie nigdzie nie powoływałem sie na argumenty moralne! Wywlekanie teraz sprzeciwu wobec zachowań jakichś ludzi – nawet, jeśli mniej lub bardziej uzasadnionego – niczego nie psuje w tym schemacie myślowym. Ja nawet nie schodzę do tak niskiego poziomu twierdzeń!

Jeśli to rozumowanie miałoby być błędne – na przykład jednak łagodny panteizm jest bardziej uzasadniony – w absolutnie niczym nie uderzy to na razie w ludzi, którzy niosą baldachim w procesji na Boże Ciało… Złośliwie należy dodać, że to pewnie dlatego, ze ci co niosą ten baldachim nigdy się nad istotą teizmu lub panteizmu nie zastanowili.

Z faktu, że pod jakąś ideą podpisuje się tabun rozhisteryzowanych babć nie wynika jeszcze, ze można tę ideę odrzucić. Większość znanych mi naukowców-ateistów też nie przeszła przez taki ciąg rozumowy – wątpliwe, by kiedykolwiek się za to zabrali. Bezrefleksyjnie zamykają się w swojej dziedzinie (czy to chemia, czy fizyka, czy teoria ewolucji) i żywią przekonania, które są równie bezzasadne, jak przekonanania ‘moherowych babć’.

Oczywiście osobna sprawa, czy to dla kogoś, kogo interesuje stosunek do innego człowieka ma znaczenie… tzn. czy profesorowie filozofii mają wyższy poziom moralności niż ‘moherowe babcie’... Ale nie o tym tutaj mówimy.

Nie da się ukryć, że wielu naukowców odrzuca teizm, bo im się to kojarzy z Papieżem, a w wypadkach skrajnych z prezerwatywami (zabawne, co się ludziom kojarzy), a nie dlatego, że uznają go za nieracjonalny. Przyjęcie teizmu oznacza pewne konsekwencje… ale jeśli miałby być uzasadniony, to konsekwencje są dobrodziejstwem inwentarza! Jeśli komuś konsekwencje sie nie podobają, to niech zmieni cały schemat myślowy, a nie tylko wyrzuci z niego jeden element.

W pewnym sensie odrzucenie teizmu może mieć tylko dwa źródła. Albo jest wynikiem przyjęcia pewnych założeń, albo wynikiem niekonsekwencji w stosowaniu własnych założeń.

Osobiście wybieram teizm dlatego, ze konsekwentnie stosuję własne założenia. Między innymi dlatego, że jestem uczciwie i konsekwentnie do końca naukowcem…

C. D. być może N.

fn.1 Chaitain by się ze mną nie zgodził – większość informacji jest istotna… właśnie dlatego nie można jej odrzucić

fn.2 rozważania o Maszynie Turinga i Tweirdzeniu Goedla skłaniają do wniosku, że istnieją formalne ograniczenia metody w stosunku do zdań logicznych. Obserwacja przyrody jest jednak z zasady jednoznaczna. Mogę zrobić eksperyment, który musi przynieść mi rozstrzygnięcie. Wynikałoby z tego, że przyroda nie jest nierozstrzygalna. Na użytek tego artykułu przyjmę, że tak jest w istocie, choć to przedmiot stałej kontrowersji.

fn.3 słynne powiedzenie bodaj Nielsa Bohra…

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Witam!

Bardzo ciekawy wpis – rispekt!
Nie mialem okazji do dyskusji z Panem na S24 – bylem tam tylko czytelnikiem i widac nie rzucilo mnie w odpowiednie rejony :)
Tutaj chce poruszyc jedynie pare kwestii, nieco moze pobocznych, ale dla mnie waznych.
Pierwsza dotyczy modelu edukacji. Pisze Pan:
“Pisałem tu już o edukacji fizyka, która zakłada przedstawienie mu pasma sukcesów tej niewątpliwie płodnej dziedziny nauki. Każda edukacja polega na przedstawianiu sytuacji, w których metoda naukowa się sprawdziła… nikt nie zajmuje się głoszeniem własnych porażek.”
W humanistyce, a w mojej branży (antropologia kultury) szczególnie, dominuje mocno zmityzowany obraz nauki, zwłaszcza fizyki teoretycznej. O ten rodzaj refleksji czy wątpliwości, jakie Pan prezentuje, mało kto fizyka podejrzewa :) Antropologia dawno porzucila wszelkie pretensje do formułowania praw naukowych, ale skutkuje to ostatnio totalnym przegięciem w drugą stronę (postmodernizm!). Studenci są od początku bombardowani prawie wyłącznie wątpliwościami co do jakiejkolwiek prawomocności stwierdzeń własnej dyscypliny, nie mówiąc o przekazywaniu jakiejś metodologii. Na moje oko to taki antropologiczny solipsyzm. Szczerze mnie to wnerwia, bo logicznym wyjściem byloby zgaszenie światła i pójście do domu, zamiast płodzić coś, co jest jedynie subiektywnymi impresjami – i to na koszt podatnika :)
Co zaś do teizmu. Wywód wydaje mi się spójny, logicznie prowadząc do wniosku, że: “z bólem serca zmuszony jestem przyjąć, że musi istnieć osobne źródło praw fizyki, niż nasz Wszechświat.”
Moje pytanie brzmi – czy tym źródłem musi być Bóg? To nawet nie jest watpliwość. To jedynie ciekawość – i pewnie skrzywienie zawodowe :)- czy konieczne jest odwoływanie się do przykładów babć w moherach, Bożego Ciała itd? Zastanawiam się czy np. fizyk wykształcony w Indiach, dokonuący analogicznego rozumowania, doszełdby do teizmu? Szczerze mnie to fascynuje.

pozdrawiam serdecznie
(i życzę powodzenia – o ile dobrze zrozumiałem, jest Pan w trakcie dodawania dwóch liter przed nazwiskiem, kurde, znam ten ból :)


O Jezusicku!

Czy teraz, jako zdeklarowany rzymsko-katolicki ateista, mam napisać dlaczego jestem, jaki jestem i co mnie do tego stanu doprowadziło? Patrząc na twoje dzieło nabieram wątpliwości, czy podołałbym…
:)


świetny wpis

W pewnej pogadance u ciebie (w której się w końcu pogubiłem, bo łeb za prosty, żeby te karkołomne opowieści jakie z quasim i Bartkiem prowadziliście przetrawić) spróbowałem zrobić własne podsumowanie.
Wtedy wyszło mi, że teista ma taka przewagę nad ateistą, że on może wreszcie znaleźć dowód na istnienie Boga, bo w tej chwili jest sytuacja patowa. Ani istnienia, ani nieistnienia nie da się udowodnić.
Zresztą nie widzę potrzeby, żeby takiego dowodu szukać. Wszak wiara to inny zmysł poznawczy.
Świetne opowiastki w tym wpisie, ale rozważania teoretyczne znowu dla mnie za ciężkostrawne, będę musiał chyba jeszcze z kilka razy przemielić.

Stefan słusznie zauważa, że krag kulturowy narzuca nam postać Boga. Tu jest problem o autentyczność Boga. Jeśli już przyjmiemy istnienie absolutu to który z nich jest autentyczny. Liczebność wyznawców wskazywała by na Boga Jedynego, ale to żaden dowód.
Poza tym czy “te prawa fizyki spoza naszego wszechświata” to nie jest inna nazwa Boga?


Sajonara,

Rzecz w tym, ze Hexen, wykonawszy swoją myślową robotę, nie ma problemu autentyczności Boga (sory, jesli nie dostrzegłem;), tak jak nie miałby go ten hipotetyczny Hindus albo np inny Eskimo. Ani problemu autentyczności, ani problemu Boga ;)
Podoba mi sie wywód Hexena, ale powiedzmy sobie, że filozofia i nauka zachodnia zajmuje sie tą kwestią od jakiegoś czasu i natrafia w końcu na podobne wybory.
Źródło praw fizyki leży poza wszechświatem, co zmusza nas do poszukiwania go w metafizyce czy religii całkiem z tego świata, a na końcu jest Bóg z Bliskiego Wschodu :)
pozdr


kontekst kulturowy

To wielce ciekawa sprawa – myślę, że powinienem się nią jeszcze zająć. tutaj tylko dwie krótkie uwagi:

1. Na moim poziomie rozważań nie podejmuję żadnej dyskusji o kontekście kulturowym. W szczególności: powyższy tekst JESZCZE nawet nie dotyka kwestii teizmu

2. Przekonanie jakoby religie Wschodu (a Chrześcijaństwo to przepraszam religia czego?) lepiej się interpretowały w kategoriach naukowych jest złudzeniem. Po pierwsze dlatego, że naukowcy popełniają poważny błąd, tworząc Boga-zapychacza-dziur (odsyłam do Polkinghorne’a) czyli interpretują teologicznie konkretne modele teoretyczne. Wyłożył się na tym Capra kiedy usiłował udowadniać, że fizyka i Tao to jedno. Tylko mu model obalili… ;)

Reasumując: ja w ogóle nie dyskutuję w kontekście kulturowym – to nie ten poziom ogólności. Poza tym nie podejmuję dyskusji na temat konkretnych modeli. Jedyne co robię, to komentuję metodę pracy naukowca. A ta jest jednaka i niezależna od kultury…

+ A. M. D. G. +


jeśli tylko metoda??

to po co tytuł “dlaczego jestem teistą” Czy opis metody pracy naukowca wskazuje, ze jesteś teistą.?

>> Stefanie wiem, że hexenhammer nie ma problemu z autentycznością Boga. Ja opisałem swoje wrażenia na bazie twojego komentu. Brakuje mi wiedzy aby oceniać wyższość filozofii Dalekiego Wchodu z tymi z Bliskiego Wschodu.

>> hexenhammer tak na marginesie to w profilu masz napisane
Miejsce na Ziemi —> Polsa

Chodzi o Polskę czy Polsat?? (no offence:)


O ho,

zakradły sie nam groźne wątki o wyższości jednego nad drugim ;)
Mnie oczywiście w najmniejszym stopniu nie chodziło o wyższość religii Wschodu czy łatwość ich interpretacji naukowej. Ponieważ spodobała mi sie klarowność wywodu Hexenhammera, pomyslałem jedynie o wnioskach Fizyka ukształtowanego przez kulturę, w której nie tylko nie ma koncepcji Boga osobowego, ale, co się zdarza, religia w ogóle nie jest tak jak u nas odrębną instytucją kulturową czy też wyraźnie wyodrębnionym rodzajem refleksji. To ci dopiero mógłby być wynalazek…
Poza tym uważam że Sajonara ma trochę racji mówiąc, że skoro chodzi jedynie o metodę naukowąm to skąd teizm?
Hexenhammer – nie wiem czy się zgozisz, ale właśnie tutaj widzę rodzaj pęknięcia czy przeskoku w wywodzie: kiedy przechodzisz od analizy metody naukowej do wniosku o istnieinu Boga. Ale rozumiem, że to w końcu nie jest jeszcze gotowy tekst…
A tak z innej bajki: pamiętam jak mnie zaskoczyl Michio Kaku pisząc o tym, że równanie matematyczne powinno byc nie tyklko poprawne, ale i PIĘKNE. Kurde, o estetycznym opisie równań mogłoby się częściej mówić ;)
pozdr


ano mogłoby.

Jeśli zauważyłeś gdzieś Stefan przeskok do mówienia o osobowym Bogu w mojej notce… to jesteś dobry! ;)

Bo to jest wstęp i tutaj nic o teizmie jeszcze nie ma!!! Chyba, żę pijesz już do drugiej części, którą można znaleźć na S24.

A to wtedy inna broszka…

+ A. M. D. G. +


Przeczytałem z zainteresowaniem.

Hexe wcale nie mówi o Bogu tylko mówi o poznaniu i jego źródłach.. . TWiuerdzi, że:

“Wszystkie moje badania utwierdzają mnie w przekonaniu, że Wszechświat nie jest konieczny.”

A co jest wg Ciebie konieczne?

Kiedyś ma metafizyce rozmawialiśmy o bytach przygodnych i koniecznych z przykładami.. .

Zaskoczyło mnie to co napisał fizyk. Gdyż powiedział jak metafizyk a więc chyba filozof… – tak?

Jeśli uznaje, że prawa fizyki mają swoje źródło poza wrzechświatem, to dlaczego nie sądzić, że także prawa moralne, zasady etyczne nie mają swojego źródła poza naszym wrzechświatem. Nie musimy mówić zaraz Bóg ale powiedzmy mają swoje źródła w Bycie koniecznym – który jest “skompresowaniem całej rzeczywistości poznawalnej”... .

Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy!


Hexenhammer,

nie miałem oczywiście na myśli przeskoku do Boga “osobowego”.
Chodziło mi o ten fragment:
“Od mojego rozumowania, do klękania w kościele przed Hostią, czy obrzezywania napletka droga jest daleka. Właściwie to nawet jeszcze nie jest teizm. To jest przekonanie o istnieniu Boga. Nie jest to nawet dowód – przecież opiera się on na wyznaniu wiary w poznawalność świata…”
Ale może niepotrzebnie sie czepiam… :)

pozdrawiam i Wesołych Świat wszystkim!
(Udaję się w obszary nie podłączone do sieci, zatem – nara)


no to tez własnei piszę...

Że droga jeszcze daleka! ;) Jak dojdę z korektą do tego miejsca (wygrzebię się z porządków przedwigilijnych that is!) to poprawię...

+ A. M. D. G. +


Ja też jestem,

kiedy Cejlon, Chiny i Indie się zapadną i skończy się herbata, wtedy mnie dobijcie!


Teiści, wszystkich krajów łączcie się,

acz oczywiście z ateistę uważamy tylko pijaczy herbaty liściastej a nie jakichś śmieci w torebkach czy syfiastych granulek:)


Oczywiście!

Dobry tekst napisał kiedyś Przybora na ten temat :)


Jak o herbacie to tylko to:)


Znalazłam,

laboga, było na gejowie.pl…

Poznajemy się wśród obcych po łyżeczce do herbaty umieszczonej dyskretnie w klapie marynarki (panowie) lub gdziekolwiek indziej (panie). Oczywiście herbaciarza od kawiarza odróżnić łatwo i po innych cechach, ale to już w wyniku nieco dłuższego obcowania. Herbaciarz jest inteligentniejszy, wrażliwszy, bardziej refleksyjny i kontemplujący. Kawiarzowi natomiast nie brak energii, zatracającej niestety często o tupet i zachłanność. To sprawia, że niewiele może liczniej występujący od herbaciarza kawiarz zanurzył i skapał cała niemal ojczyznę naszą w kawie, nie zawsze zresztą najlepszej jakości. Niczego nie nauczyła go historia, a przede wszystkim tego, że narody pijące kawę, jak np. w pierwszym rzędzie Arabowie, chociaż i mają coś niecoś w dorobku (niektóre cyfry, gumę arabską, arabeski, konie arabskie), dalekie są od osiągnięć narodów pijących dobrą herbatę, jak np. Chińczycy i Rosjanie, nie mówiąc już o Anglikach itp. Warto by też dorzucić, że kawa nie uczy tolerancji. Nie uznaje niczego poza śmietanką, podczas gdy pięknej lekcji tolerancji udziela nam herbata, do której lejemy bez obawy a to Rum Jamaica, a to Czystą Eksportową, a to Bordeaux, Scotch Whisky, (...), Pieprzówkę (można i bez herbaty), Cointreau i wiele, wiele innych, otwierających szerokie światowe horyzonty przed każdym miłośnikiem herbaty. – A więc, siostry teistki i bracia teiści (od tea, thé – herbata), przyczajmy się (od czaj – herbata) (...) Kawiarzy (inaczej kofeistów) jest więcej od nas, ale nie zapominajmy, że my mamy jeszcze do pomocy cytrynę, kiedy herbata jest podła, a oni nie mają na podłą kawę żadnego środka.


Subskrybuj zawartość