Płyta jazzowa na Gwiazdkę


 

Pat Metheny / Ornette Coleman – Song X: Twentieth Anniversary Edition

Czy warto wracać do płyty dobrze już znanej, wydanej ponad 20 lat temu, tylko z tego powodu, iż dorzucono jeszcze parę utworów, które nie znalazły się na oryginalnym albumie? Czy nie mamy do czynienia, jak to się teraz powszechnie dzieje, z próbą sprzedania jeszcze raz płyty, bo wzbogacono ją bonusami, zwykle odbiegającymi klasą od tych już dawniej zamieszczonych?

Takie pytania narzucają się zawsze, gdy stykamy się z wydawnictwami, będącymi wzbogaconymi reedycjami jakiejś płyty. Udzielenie odpowiedzi w przypadku tego albumu jest jednoznaczne i może być tylko takie – jeśli posiadacie płytę “Song X” bez dodatków, natychmiast ją sprzedajcie, podarujcie lub zróbcie cokolwiek innego i sięgnijcie po ten wzbogacony album. Satysfakcja gwarantowana.

Przechodząc do genezy powstania oryginalnej płyty “Song X” to wygląda ona w skrócie następująco. Pat Metheny po zmianie wytwórni, dla której nagrywał od początku swojej kariery (była to dla przypomnienia ECM), zapragnął nagrać coś odmiennego, bardziej niekonwencjonalnego i bardziej jazzowego niż to, co do tej pory robił i czym zyskał sławę oraz uznanie u wielu fanów, nie tylko jazzu.

Bez wątpienia muzykiem, który go fascynował od dawna był Ornette Coleman. Przecież już na pierwszym albumie Pata “Bright Size Life” pojawił się “Round Trip/Broadway Blues” Colemana jako jedyny cover wśród materiału autorstwa gitarzysty, a i później na “Rejoicing” też znajdziemy opracowania utworów Ornette’a.

Efektem spotkania Pata i Ornette’a, którym towarzyszyli Charlie Haden, Jack DeJohnette i syn saksofonisty Denardo Coleman była rzeczona płyta “Song X”. Musiała ona porazić fanów Pata do głębi. Mnie zresztą też, gdyż słuchając jej nie byłem w stanie uwierzyć, że Pat Metheny łatwo odnalazł się w świecie muzycznym Colemana, tak bardzo odległym od jego własnego widzenia muzyki.

Przechodząc do tematu właściwego, czyli wzbogaconej reedycji “Song X” to zawiera ona 18 minut muzyki (6 utworów autorstwa Colemana), która nie znalazła się na poprzedniej płycie. I nie mamy tu do czynienia z jakimiś odrzutami, szkicami, niedoróbkami, ale z pełnowartościowymi kompozycjami, których nieumieszczenie przed laty miało prozaiczny powód. Taka ilość muzyki nie zmieściłaby się na płycie winylowej.

Te 18 minut i 6 kompozycji nieznanego dotychczas materiału, umieszczonego w reedycji na początku płyty, a nie jak to zazwyczaj ma miejsce z bonusami – na końcu, w znaczący sposób zmieniają odbiór tego albumu. Niby to truizm, ale nie całkiem. 6 utworów, poza tym, że są raczej krótkie (najdłuższy “Police People” ma około 5 minut, najkrótszy to All Of Us” – 15-sekundowy, a pozostałe krążące wokół 3 minut), mają nieco odmienny charakter od tych już dobrze znanych.

Dla mnie to takie żartobliwe, free jazzowe hopsasanki. Dużo w tych utworach mrugania okiem do słuchacza, żeby nie traktował tej muzyki zbyt poważnie. Pamiętacie tytuł płyty Franka Zappy “Does Humor Belong In Music”? Ja właśnie w tych dodatkowych 6 utworach słyszę dużo humoru. Świetnie musieli bawić się wtedy muzycy.

Po tych dodatkowych utworach przechodzimy do tych dobrze nam już znanych z pierwszej edycji. Pogrążamy się zarówno w nieokiełznanym chaosie jak w tytułowym “Song X” lub długaśnym 13-minutowym “Endangered Species”, bądź też w nastrojach lirycznych (proszę jednak tego liryzmu zbytnio nie brać do serca) jak w “Mob Job” z partią skrzypiec w wykonaniu Ornette’a lub chwytającej za serce balladzie “Kathelin Gray”.

Czego by nie pisać dalej, jedno jest pewne – to najlepsza płyta Pata Metheny’ego i jedna z najlepszych Ornette’a Colemana. Świadectwo niesamowitej wyobraźni tych dwóch panów i mistrzowskiego panowania nad instrumentami, zarówno przez nich, jak i towarzyszących im muzyków.

Wielka płyta i życzyłbym sobie, ale również Wam, żeby więcej było tak niezwykle udanych reedycji starych albumów.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Czołem panie Robred

Graj pan na Txt ile wlezie.
;)

Igła – Kozak wolny


Ornette...

... Coleman to miał pomysł na muzykę! Po tych wszystkich niesamowicie skomplikowanych harmoniach (a wiem coś o tym, choć się w tym oczywiście gubię) - po prostu grać na plastikowym saksofonku prościutkie melodyjki! Gdyby to nie był JAZZ i eksperci by tego dzień w dzień nie potwierdzali, to każdy jazzfan po prostu by splunął z obrzydzenia. ;-) To tak jak z basem w dzisiejszym jazzie - kiedyś grali różne pochody i figury. Teraz basista, jeśli gra na gitarze basowej, albo robi efekty dźwiękowe przez różne sztuczki z uderzaniem i szarpaniem, plus oczywiście wszystkie te elektroniczne bajery... Jeśli zaś gra na normalnym basie, to - klękajcie narody! - brząka sobie melodyjki, jakby to było powiedzmy ukulele, tylko o trzy oktawy niżej. Że też nikt na to wcześniej nie wpadł! Chłopaki już od nowoorleańskiego stylu grali jakieś tam kwinty i prymy, a tutaj starczyło sobie pomalutku grać melodyjkę. Jeśli nawet będzie nieczysto, to i tak 98% słuchaczy tego nie zauważy. Pozdrawiam jazzowym pozdrowieniem choć mi od dawna, z małymi wyjątkami, wychudło ----------------- triarius

a wogole

Witaj Rob!
:-)

It`s good to be a (un)hater!


Uwielbiam Free...

...ale za free nigdy nie przepadałem…

Taka drobna ułomność. Coś jak nielubienie Dostojewskiego. Wiem, że nie wypada, że kulturalny człowiek powinien…

Zup owocowych też nie cierpię. Oraz przyprawy koper włoski. I PiSu.

Ale Pata lubię, bo lubię gitarę w każdej postaci. Mogłaby być nawet z koprem włoskim!


Subskrybuj zawartość