Płyta jazzowa na Gwiazdkę dla mniej osłuchanych

Cassandra Wilson – Thunderbird

Co prawda to płyta sprzed roku, ale warto jej posłuchać, bo w końcu po dłuższej przerwie odezwała się wielka diwa współczesnej wokalistyki, i przynajmniej mnie, mile zaskoczyła, bowiem nagrała bardzo dobrą płytę, a w dodatku wyraźnie popową, co nie zmienia mojego pozytywnego zdania o tym albumie.

Słuchałem Cassandry Wilson od zawsze i w zasadzie nigdy nie traktowałem jej jako wokalistki jazzowej, pomimo że jej płyty stoją w sklepowych przegródkach oznaczonych nazwą “jazz”. Przyznam, że nigdy nie byłem jej wielkim fanem i jeżeli chodzi o panie, to wolałem do tej pory posłuchać Patricii Barber, Holly Cole bądź Erykah Badu. Zasadniczo wielkie wrażenie wywarł na mnie jej pierwszy album “Point Of View” nagrany przy udziale między innymi Steve’a Colemana i Jean-Paula Bourelly’ego. Nie twierdzę, że to był wybitny album, ale muszę przyznać, że niezwykle przypadł mi do gustu. Może ze wzgledu na gitarę Bourelly’ego, nie wiem. Kolejne albumy Cassandry jakoś specjalnie mnie nie poruszyły, a już międzynarodowy sukces takich tytułów jak chociażby “New Moon Daughter” był dla mnie kompletnie niezrozumiały.

Muszę jednak przyznać, że jej ostatnie albumy (“Belly Of The Sun”, “Glamoured”) coraz bardziej ciążące w kierunku wysmakowanego popu z dużą domieszką bluesa były ciekawe, ale “Thunderbird” absolutnie mnie zaskoczył.

Cassandra Wilson w “Thunderbird” zarzuciła swój dotychczasowy styl śpiewania. Może przesadzam, ale brzmi jej głos jakoś inaczej. Nagrała po prostu znakomite, popowe kawałki z pięknymi liniami melodycznymi, bez silenia się na jakiekolwiek udziwnienia, które ja przynajmniej dostrzegałem na poprzednich jej płytach.

Sądzę, że każdy z utworów, poczynając od “Go to Mexico”, a kończąc na “Tarot” mógłby i powinien być wielkim przebojem, gdyby nie to, że obecnie szerokie masy bardziej ekscytują się raczej Dodą, Brithey Spears lub innymi tego typu miernotami.

A co do zaskoczenia – już pierwszy utwór “Go to Mexico” i pierwsza minuta jego trwania skłoniły mnie do spojrzenia czy właściwą płytę włożyłem do odtwarzacza, czy aby to jest Cassandra. Płytę otwierają bowiem perkusyjne loopy i wysamplowany chór the Wild Tchapitoulas “Hey Pocky A-Way”, a i później, to jak śpiewa Cassandra Wilson w niewielkim stopniu przypomina ją samą. Cieszy mnie to, gdy jakiś artysta próbuje zmienić swoje emploi, a jeżeli robi to ze smakiem i efekt tej zmiany jest znakomity, to tym lepiej zarówno dla twórcy, jak i słuchacza.

Kolejne utwory to kolejne perełki i nie ma znaczenia, czy to jest “Closer To You” autorstwa syna Boba Dylana, Jacoba, czy też tak piękne bluesy jak “Easy Rider”, bądź “Red River Valley” czy przypominający mi twórczość Terry’ego Calliera “It Would Be So Easy”. Dla mnie to piękna płyta, pełna takiego niewymuszonego, bezpretensjonalnego uroku i luzu, bez silenia się na stworzenie muzyki przez wielkie M. Gdyby tak wyglądała muzyka popowa na pewno częściej bym jej słuchał.

Recenzując ten album nie można zapomnieć o producencie, który wywarł chyba duży wpływ na brzmienie tego albumu, a jest nim nie kto inny jak T-Bone Burnett. Jak również o niektórych muzykach, chociażby o Marku Ribocie, tak pięknie grającym w “Easy Rider” lub o pojawieniu się Gregoire’a Mareta na harmonijce w “Tarot”.

Nie mogę stwierdzić z całym przekonaniem, że jest to najlepsza płyta Cassandry Wilson, ale mogę powiedzieć bez wahania, iż ta płyta najbardziej mi się podoba z jej niemałego przecież dorobku.
Polecam Wam tę płytę, jest świetna.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Robred

opisałeś tę płytę tak interesująco, że właśnie wpisałam ją na listę życzeń podchoinkowych. Dzięki.


Naprawdę warto

Jak ją dostaniesz od Świętego Mikołaja na pewno nie pożałujesz, życzę przyjemnego odsłuchu


Robred

Mam nadzieję, że będzie dobra. Do tej pory zaposiadywałam tylko jedną jej płytę – “Traveling miles”. No, usypiała mnie po drugim kawałku swoją monotonią i dałam sobie spokój ze sprawdzaniem, co ta pani może jeszcze ciekawego zaśpiewać.
Jakby co, będzie na Ciebie. :)


Hm

Powiem tak Travelling Miles mimo, że teoretycznie była poświęcona Milesowi Davisowi nie była najlepszą płytą, fakt miała całkiem ciekawe momenty jak Run The Voodoo Down, ale byłą dla mnie zbyt usypiająca, tak amo zresztą jak New Moon Daughter
Ta płyta jest inna zapewniam
Jazz z delikatną nutką popu
Bardzo fajnie się tego słucha nie pożałujesz.


No się cieszę,

że nie tylko mnie usypiała. :)
Ja chyba mam coś z inż. Mamonia – lubię to, co znam. Jeśli chodzi o jazz (ten soft, bo brzdęki “warszawskiej jesieni” są nie na moje uszy), to kocham słuchać “starych” div: Elli, Sarah Vaughan, Esther Philips, Peggy Lee czy Niny Simone. A! Prawie zapomniałam o Areth’cie. Do tej pory nie mogę się zdecydować czy “Unforgettable” wolę w jej wykonaniu czy Nata.


Co do obecnych wokalistek jazzowych

to podpowiem ci jeszcze trzy nazwiska: Patricia Barber ciągle na fali wznoszącej (ostatni jej album “Mythologies” zawiera nawet elementy rapu) i nasze dwie: Grażyna Auguścik (polecam “Pastforward” i “River”), jak i Agę Zaryan (Agnieszkę Skrzypek) – polecam jej album “Picking Up the Pieces”.


Robred

Za Patricię Barber to już dziękuję. Dobrze, że napisałeś o elementach rapu. Nawet nie przesłucham zajawek, bo rapu organicznie nie znoszę.
A pozostałym paniom dam szansę. Na razie w sklepowych słuchawkach.


A to niesłusznie

przesłuchaj “Mythologies” jest naprawdę bardzo fajny, a co do rapu to występuje on w jednym utworze “Phaeton” i o dziwo wcale nie przeszkadza, a nawet wzbogaca ten utwór.

Przełam się, naprawdę arto, poza tym jej pozostałe płyty to naprawdę perełki.


Robredzie

No widzisz, ja takich nowości w Jazzie niezbyt znoszę... I Triarius z TXT również. My tu murem za D’jango Reinhardem stoimy :)

pzdr


Co z Wami

emeryci jacyś, a Patricia Barber to żadna awangarda, piękne pogodne granie i śpiewanie na pograniczu jazzu i no właśnie nie wiem czego


Subskrybuj zawartość