Ostatnia, według mnie, stricte jazzowa płyta w wykonaniu Zappy, ale chronologicznie druga po rewelacyjnej “Hot Rats”, a przed świetnym “The Grand Wazoo”. Być może nie tak udana i może nie tak na pewno jazzowa jak wymienione powyżej, ale warta posłuchania. Tym bardziej, że po upływie ponad 30 lat nadal brzmi świeżo i intrygująco.
Powinienem zacząć recenzję tej płyty tak jak recenzję z “The Grand Wazoo”. Otóż materiał ten Frank Zappa nagrał w okresie rekonwalescencji po upadku ze sceny podczas koncertu w Londynie w grudniu 1971 roku. Nagrań dokonano w tym samym czasie i w tym samym studiu, co na płytę “The Grand Wazoo”, ale w dalece zmniejszonym składzie. Mimo to “Waka/Jawaka”, co brzmi wręcz niewiarygodnie, osiągnęła prawie ten sam big bandowy wymiar. Klamrami spinającymi ten krótki album (zaledwie 36 minut) są dwie, długie kompozycje: “Big Swifty” oraz tytułowy i to one decydują o charakterze płyty.
Rozpoczynający płytę “Big Swifty” to jeden z tych wielkich, improwizowanych utworów, z jakich słynął Zappa w pierwszym dziesięcioleciu swojej twórczości i niewątpliwie wpisuje się w linię takich utworów jak sławny “King Kong”, “The Gumbo Variations” czy też “Little House I Used To Live In”. Świetna, długa kompozycja (ponad 17 minut), zwiewna, pięknie płynąca. Zdawałoby się, że mogłaby nie mieć końca, z mistrzowskimi solami w wykonaniu Zappy, Duke’a na elektrycznym fortepianie i Sala Marqueza na trąbce. Bardzo mocny punkt programu tej płyty, kompozycja, którą później Zappa wielokrotnie i słusznie eksploatował na koncertach.
Po tym utworze – gigancie następują dwa muzyczne, śpiewane żarty: “Your Mouth”, gdzie już sam początek ze słowami “Your mouth is your religion” przywodzi na myśl gorzko ironiczne utwory Zappy drążące słabości natury ludzkiej a także “It Just Might Be A One-Shot Deal”, gdzie pobrzmiewa słodka melodia grana między innymi przez Jeffa Simmonsa na hawajskiej gitarze.
Czego by nie powiedzieć o tych utworach, nie są one utworami jazzowymi. Raczej przywodzą na myśl fascynację muzyka lukrowanymi przebojami z lat 50. sprzed epoki rock’n‘rolla. Takie utwory zawsze były bliskie Zappie, który jak sam twierdził w swej książce: nie mając wykształcenia muzycznego z równą fascynacją w młodości wsłuchiwał się w tego rodzaju twórczość, (co później zaowocowało wieloma świetnymi utworami jak “I Ain’t Got No Heart”, “Go Cry On Somebody Else’s Shoulder”, “How Could I Be Such A Fool”, “Wowie Zowie”, “You Didn’t Try To Call Me” z debiutanckiej płyty “Freak Out”, świetnymi interpretacjami cudzych utworów jak “WPLJ” i “Valarie” z płyty “Burnt Weeny Sandwich” czy też całą płytą jak “Cruising With Ruben & The Jets”), jak również we współczesną muzykę poważną i awangardową w osobach Weberna, Varese’a, Strawińskiego i innych.
Po tych dwóch przerywnikach dochodzimy do ostatniego utworu – tytułowego “Waka/Jawaka”, gdzie Zappa i jego już nieco bardziej rozbudowany o instrumenty dęte zespół (oczywiście Sal Marquez na trąbce, Bill Byers i Ken Shroyer na puzonach i Mike Altschul na różnych fletach i saksofonach) wraz z Donem Prestonem, grającym na fortepianie i mini-moogu oraz sekcją rytmiczną (Erroneous, Aynsley Dunbar) wyczarowują nam tak piękne klimaty, że aż dziw, że ten utwór nie stał się tak jak “Big Swifty” stałym elementem repertuaru koncertowego Zappy.
Gorąco zachęcam do posłuchania tej płyty, a gdyby ona rozbudziła Wasz apetyt na poznanie jeszcze innych płyt Zappy o podobnym charakterze, to oprócz wspomnianych na samym początku można jeszcze do tej serii dodać dwie inne: “Studio Tan” i “Sleep Dirt”, chociaż nie polecam ich z czystym sumieniem.
komentarze
Czytam, czytam!
Tylko się nie wymądrzam…
Zappa wyśmiewający się z amerykańskich piosenek lat 60-tych mnie nie zachwycił, ale jako Francesco Zappa zaimponował mi wyczuciem baroku, co jako fanatyczny wielbiciel Antonia Vivaldiego, bardzo doceniłem. Dla Franka był to pewnie jakiś żatobliwy przerywnik, wprawka albo pastisz.
Poza tym jestem fanem Nanooka, Eskimosa pouczanego przez mamuśkę...
jotesz -- 11.01.2008 - 13:34:)