Lansowac można się zawsze i wszędzie, cmentarz jest również doskonałym miejscem, co zauważyć będzie można juz za tydzień.
Mam taki maly dylemat – czy jako gospodarz cmentarza, to Pan jest jednocześnie GRABARZEM?
Czas na opowiastke numer dwa – bardziej krwawą.
Miejsce zdarzenia – to już Polska. Dom mojej mamy na wsi polskiej – opolskiej. Lata 90, ja jeszcze młody (dwudziestoparoletni) i piękny (choć to dość subiektywna ocena), a nawet usportowiony (zwłaszcza jeśli porównać tego co dzisiaj). Usportowienie w tamtym czasie skupiało się na włoskiej kolarzówce. Własnoręcznie pomalowanej (z zaciekami) na przepiękny czarny kolor. Tego pięknego letniego dnia rodzina skupiła się na malowaniu płotu, a ja na testowaniu mojej nowej tylnej przerzutki. Malowanie płotu jest ważną częścią opowieści – bowiem przez to testowanie roweru nie brałem udziału w rzeczonym malowaniu, co wywoływało uzasadnioną złość u mojej siostry. Jak się potem przyznała – stojąc z puszka farby i pędzlem w dłoni – nie życzyła mi szczególnie dobrze, gdy oddalałem się z rowerem “na testy”. Testy jak to testy. Po osiągnięciu maksymalnej prędkości (jak to na kolarce – pewnie ponad 50km/h) postanowiłem puścić kierownice (co robiłem wcześniej dość często). Co było potem nie pamiętam. Z opowieści mieszkańców wsi wynikało, że po długim locie wylądowałem głowa na asfalcie, przeszurałem po nim kilka metrów, po czym podjąłem usilne próby wstania utrzymania sie na nogach. Czy pisałem juz, ze byłem w spodenkach, koszulce i bez kasku oraz bez rękawiczek?
Co mogę dodać. Jak to stwierdził gospodarz, który mnie i rower do domu przyprowadził, większość skóry zostawiłem na asfalcie, a głowę miałem tak porozcinaną, że otrzepywałem włosy z krwi tak jak pies otrzepuje się z wody po wyjściu z rzeki.
Moja kochana siostra, która miała powiązania ze światem medycyny, posztukowała mnie jak mogła, używając jakiś rzeczy barwiących skórę na żółto i fioletowo. Oceniła jednak, że sytuacja jest nieciekawa. Po pierwsze – miałem dwie dziury we łbie, które obwicie krwawiły. Po drugie – cały czas dopytywałem się wszystkich „która jest godzina”. Dopytywałem się także stojąc pod zegarem i usilnie się w niego wpatrując. Decyzja rodzinki szybka – jedziemy do szpitala. Podczas całej podroży mamrotałem, że jest w porządku, mamy wracać bo po co zawracać głowy lekarzom, niech tylko mi powiedzą: która jest godzina.
Izba przyjęć. Ja zlany krwią, adrenalina w żyłach buzuje, ale szczęśliwy – bo w korytarzu szpitala była całkiem spora grupa ludzi, których można było spytać: która jest godzina?
Lekarz który szył mi głowę nawet mnie szczególnie nie musiał znieczulać. Poleżałem parę dni z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Pamiętam jak na następny dzień, gdy się obudziłem w szpitalnym łóżku, gościu ze wspólnej sali spytał: – to Ciebie przywieźli w nocy? – mnie – Stary, ale Ty to byłeś zdrowo najebany
Zostały oczywiście po tej przygodzie blizny na głowie, a lewy bark nie opala mi się latem do tej pory. Rower oddałem bratu, który miał na nim również przygodę, z tym że brat ocalał, a rower „się skasował” na amen. Ja przesiadłem się na „górala”, z którym także parę przygód było, ale to już zupełnie inna historia.
Panie Yayco
Lansowac można się zawsze i wszędzie, cmentarz jest również doskonałym miejscem, co zauważyć będzie można juz za tydzień.
Mam taki maly dylemat – czy jako gospodarz cmentarza, to Pan jest jednocześnie GRABARZEM?
Czas na opowiastke numer dwa – bardziej krwawą.
Miejsce zdarzenia – to już Polska. Dom mojej mamy na wsi polskiej – opolskiej. Lata 90, ja jeszcze młody (dwudziestoparoletni) i piękny (choć to dość subiektywna ocena), a nawet usportowiony (zwłaszcza jeśli porównać tego co dzisiaj). Usportowienie w tamtym czasie skupiało się na włoskiej kolarzówce. Własnoręcznie pomalowanej (z zaciekami) na przepiękny czarny kolor. Tego pięknego letniego dnia rodzina skupiła się na malowaniu płotu, a ja na testowaniu mojej nowej tylnej przerzutki. Malowanie płotu jest ważną częścią opowieści – bowiem przez to testowanie roweru nie brałem udziału w rzeczonym malowaniu, co wywoływało uzasadnioną złość u mojej siostry. Jak się potem przyznała – stojąc z puszka farby i pędzlem w dłoni – nie życzyła mi szczególnie dobrze, gdy oddalałem się z rowerem “na testy”. Testy jak to testy. Po osiągnięciu maksymalnej prędkości (jak to na kolarce – pewnie ponad 50km/h) postanowiłem puścić kierownice (co robiłem wcześniej dość często). Co było potem nie pamiętam. Z opowieści mieszkańców wsi wynikało, że po długim locie wylądowałem głowa na asfalcie, przeszurałem po nim kilka metrów, po czym podjąłem usilne próby wstania utrzymania sie na nogach. Czy pisałem juz, ze byłem w spodenkach, koszulce i bez kasku oraz bez rękawiczek?
Co mogę dodać. Jak to stwierdził gospodarz, który mnie i rower do domu przyprowadził, większość skóry zostawiłem na asfalcie, a głowę miałem tak porozcinaną, że otrzepywałem włosy z krwi tak jak pies otrzepuje się z wody po wyjściu z rzeki.
Moja kochana siostra, która miała powiązania ze światem medycyny, posztukowała mnie jak mogła, używając jakiś rzeczy barwiących skórę na żółto i fioletowo. Oceniła jednak, że sytuacja jest nieciekawa. Po pierwsze – miałem dwie dziury we łbie, które obwicie krwawiły. Po drugie – cały czas dopytywałem się wszystkich „która jest godzina”. Dopytywałem się także stojąc pod zegarem i usilnie się w niego wpatrując. Decyzja rodzinki szybka – jedziemy do szpitala. Podczas całej podroży mamrotałem, że jest w porządku, mamy wracać bo po co zawracać głowy lekarzom, niech tylko mi powiedzą: która jest godzina.
Izba przyjęć. Ja zlany krwią, adrenalina w żyłach buzuje, ale szczęśliwy – bo w korytarzu szpitala była całkiem spora grupa ludzi, których można było spytać: która jest godzina?
Lekarz który szył mi głowę nawet mnie szczególnie nie musiał znieczulać. Poleżałem parę dni z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Pamiętam jak na następny dzień, gdy się obudziłem w szpitalnym łóżku, gościu ze wspólnej sali spytał: – to Ciebie przywieźli w nocy? – mnie – Stary, ale Ty to byłeś zdrowo najebany
Zostały oczywiście po tej przygodzie blizny na głowie, a lewy bark nie opala mi się latem do tej pory. Rower oddałem bratu, który miał na nim również przygodę, z tym że brat ocalał, a rower „się skasował” na amen. Ja przesiadłem się na „górala”, z którym także parę przygód było, ale to już zupełnie inna historia.
Pozdrawiam Pana serdecznie acz lansersko.
Griszeq -- 27.10.2008 - 14:43