Kasa, kasa, kasa, a gdzie kompetencje???

Dziś finał WOŚP. W mediach o doktorze G., filiżankach, koniakach i tym jak mało zarabiają lekarze. BTW Premier Tusk zbierający do puszki WOŚP na służbę zdrowia…to chyba jakiś symbol…jakby tak wysłać pracowników administracji NFZ z puszkami po ulicach…kto wie.

Ale ja nie o tym. Chciałem narysować pewien kontekst do pytania jakie padło z ust premiera „komu te podwyżki dać?”. Premierowi chodziło o kryteria finansowe – bo podobno jedni lekarze mają 2 tysiące, a inni 25 tysięcy „na pasku”. Ja natomiast chciałem Wam przedstawić tę stronę medalu, która wydaje się nie poruszona i jest o wiele bardziej skomplikowana do oceny niż kryteria „mierzalne” finansowo.

Biorąc pod uwagę kogo ta historia będzie dotyczyła mam nadzieję, że pojawi się wreszcie zainteresowanie, nie tyle „komu”, ale „za co” dać podwyżki.

Jednym z „bohaterów” mojej historii będzie bowiem ten, od którego procesu powstało całe zamieszanie – z godzinami pracy lekarzy. Ten sam, który tak dzielnie walczył (i wygrał) o prawa lekarzy do godnej pracy i wynagrodzeń najwyraźniej zapomniał jak godnie traktuje się pacjenta – zwłaszcza maluszka z ledwie półtorarocznym stażem na tym świecie.

Ale po kolei….

Sprawa zaczyna się w domu moich rodziców. Biegając po nim mój młodszy synek zaczyna się „dusić”. Od razu zwracam na to uwagę – tato ma astmę, a ja kiedyś przeszedłem ostre, szpitalne zapalenie płuc. Dzień wcześniej nic – parę kichnięć. Decyzja była natychmiastowa – pogotowie.

Na pogotowiu dowiadujemy się, że dziecko zostaje – zapalenie płuc i zmiany w nich. Lądujemy na oddziale, w pokoju którego okno jest w części przysłonięte poniższym transparentem.
Obraz_058.jpg

Wcześniej synkowi założono wenflon (specjalne wkłucie umożliwiające podawanie leków dożylnie bez ciągłego „kłucia”). Nie było to łatwe i okupione płaczem, krzykiem i wielkim siniakiem na maluśkiej rączce. Pomimo, że maluszek wołał z całych sił „tatuś” nie zareagowałem i ani słowa nie powiedziałem pielęgniarce sprawiającej mu wielki ból.

Pierwszą noc z dzieckiem, na ziemi, w śpiworze, spędza moja żona. Robi to dokładnie tak jak rodzice pozostałej dwójki małych pacjentów. Druga noc jest moja. Przy zmianie warty żona uczula mnie na poranny „obchód”, który „wyrzuca” z pokoju na czas wizyty. Słowo „wyrzuca” podkreśla specjalnie, bo sposób w jaki rodzice są „wypraszani” można określić właśnie tak. Żona „uczulając” mnie poprosiła o zastosowanie się i nie reagowanie na sposób w jaki będę „proszony” o wyjście. Tak na marginesie to zastanawiałem się dlaczego rodzice są wypraszani – co takiego się na obchodzie mówi o dziecku, czego nie powinni słyszeć rodzice.

Rano do sali wpada „ważniejsza” z pielęgniarek. „Wychodzić, szybko, no już już...”.

No rzesz w mordę...zagryzłem zęby i posłuszny żonie wychodzę. Drzwi do sali są przeszklone więc widzę dziecko i to, co „Pani ważna” robi. Wchodzi około dziesięć osób „obchodu”. Pani Ważna opuszcza barierki łóżeczka mojego synka i odchodzi zrobić to w innych. Maluszek nie jest w żaden sposób zabezpieczony przed wypadnięciem . Znów zagryzam zęby.

Maluszek widząc tyle białych fartuchów zaczyna płakać bojąc się powtórki z bólu jaki sprawiła mu pani w takim samym fartuchu szukając igłą żyły „w rączce”. Chowa rączki za siebie. Szuka mnie wzrokiem, a ja specjalnie chowam się, aby nie potęgować jego żalu. Znajduje maskotkę i z nią w rączce wstaje trzymając się „stałej” barierki w nogach łóżeczka.

Maskotka wypada na podłogę. Synek wyciąga do niej rączkę i płacze jeszcze głośniej. Wtedy następuje przełom i przekroczona zostaje granica. Jedna z osób stojących najbliżej marszczy brwi i kręci głową, jakby to miało uspokoić dziecko. Widziałem to bardzo dokładnie i nie wytrzymałem.

Wchodzę do sali, przepraszam tych, którzy stoją wokół maskotki jakby gryzła, podnoszę ją z ziemi i grzecznie pytam, kosztowało mnie to wiele – ta grzeczność znaczy:

„Przepraszam, że się wtrącę, ale czy nikt z dorosłych, przyszłych pediatrów nie wpadł na to, że można podnieść maskotkę, podać dziecku, pogłaskać i je uspokoić??? Czy jesteście państwo pewni, że z dziećmi chcecie pracować???”

Mówiąc to podchodzę jeszcze do opuszczonych barierek i podnoszę je. W tym momencie za plecami słyszę:

„A Ty co .. Ty się nie słyszysz chyba?”

Odwracam się. „Słucham?”

„Pan się chyba nie słyszy. Pan wyjdzie” – Pan „doktor” się poprawia.

“Ja się nie słyszę? Proszę mnie nie denerwować i nie prowokować. Dziecko płacze, wypada mu maskotka, łóżeczko nie jest zabezpieczone i nikt z dziesięciu przyszłych pediatrów nie wpada na to żeby podać maskotkę i uspokoić dziecko…”

„Proszę się nie unosić...” mówi do mnie Pani, która okazała się później ordynatorem. Wychodzimy razem rozmawiając – bardziej spokojnie.

Stoimy na korytarzu, jakieś 4 metry szerokości – to ważna informacja – z sali wychodzi „obchód”. Wszyscy nas omijają bez kłopotu poza Panem „doktorem”. Facet podchodzi do mnie staje przed i mówi:

„Zejdź mi Pan z drogi”

Tylko na niego popatrzyłem. Do głowy mi nie przyszło, że mówi poważnie. 3 metry wolnego korytarza, a ten staje przede mną. Wróciłem do rozmowy z Panią ordynator.

„Złaź mi Pan z drogi, stoisz mi na drodze..”

Pani ordynator wydawała się być podobnie zaskoczona, jak ja. Odpowiedziałem, jeszcze grzecznie, że może przejść obok.

„Zejdź że mi z drogi…” – no i nie wytrzymałem, zmieniłem ton i powtórzyłem „bokiem se przejdź!”

Poszedł, a ja dokończyłem rozmowę z panią ordynator. Po tej rozmowie podeszli do mnie inni rodzice i co dziwne pielęgniarki. „Bardzo dobrze pan zrobił, odkąd się sądzi ze szpitalem myśli, że wszystko mu wolno…a jak traktuje personel…”. Nie miałem pojęcia jaki proces i kto to właściwie był. Musiałem dopytać. Na pytanie „a to dobry fachowiec?” – bo wiadomo, że tym wybacza się więcej – żadna z później pytanych osób nie chciała odpowiedzieć, tylko jedna pielęgniarka spytała „a mogę wymownie milczeć??”

Był minęło. Skupiłem się na dziecku. Koło 15:00 tego dnia zmieniła mnie żona – ja poszedłem odespać. Obudził mnie bardzo szybko telefon: „przyjedziesz po nas, bo wychodzimy ze szpitala…” Zdębiałem. Jak to, po 2 dniach leczenia zapalenie płuc, z zapowiadanych 7-10?

„....no przyszedł pan doktor i powiedział że wszystko idzie ok., zmian na zdjęciach nie ma i maluszek może iść do domu.”

Ubrałem się i pojechałem do szpitala. Pytam żony gdzie jest wypis – „pan doktor mi powiedział, że będzie po południu, a najpóźniej rano.” Poszedłem poszukać pana „doktora”

Tak jak myślałem był wybył. Pani doktor, która go zastąpiła na dyżurze, poinformowała mnie, że kolega jej przekazał, że wypis jest na naszą prośbę.!!!!

Napiszę jeszcze raz, bo mógł ktoś przeoczyć:

Pan „doktor”, najprawdopodobniej doszedł do wniosku, że za zwrócenie uwagi i nie ustąpienie miejsca na korytarzu, powinien mnie ukarać WYPISUJĄC PODSTĘPNIE MOJE CHORE DZIECKO ZE SZPITALA!!!!!

Cwanie, przy zmianie dyżuru, Pan „doktor” świadomie i celowo wprowadził w błąd koleżankę po to, żeby ta, nieświadoma wcześniejszych zajść, wykonała za niego „czarną robotę” dając mu niejako alibi – „to nie ja”.

Nie będę się rozpisywał jak się sprawy dalej potoczyły i dlaczego tak, chyba, że ktoś zapyta.

W każdym razie maluszek był w szpitalu PEŁNE 10 dni. Tyle zajęło pełne wyleczenie. Można więc powiedzieć, że chcąc „wygonić” nas ze szpitala po 2 dniach, pan „doktor” mógł spowodować „utratę zdrowia lub życia” co prokuratorem pachnie.

Jeszcze raz to napiszę – osoba powołana do ratowania życia i zdrowia chciała doprowadzić do możliwości jego utraty.!!!

Tu więc leży sedno mojego głosu w całej zadymie.

Czy opisany wyżej „doktor” zasługuje na podwyżkę??

Ja stawiam pytanie czy wszystkim po równo??

Ja stawiam pytanie, czy, paradoksalnie, ta sam osoba, która jest symbolem walki o lepsze traktowanie całego środowiska nie powinna stanowić przykładu i być symbolem, że nie całe środowisko zasługuje na lepsze traktowanie???

Pomijam pytania fundamentalne – np. czy w ogóle powinien być lekarzem – bo historia miała być tylko ekstremalnym przykładem na to, że każdego trzeba oceniać indywidualnie, a nie jakąś miarą grupy zawodowej.

Wolałbym, żeby ktoś zaproponował obiektywny mechanizm oceniania „członków” środowiska i ich fachowości, dał takie narzędzie dyrekcji szpitala, a środki na „docenienie” tylko zabezpieczył, a nie „rozdawał” za przynależność do grupy zawodowej.

Wtedy może wreszcie takich „doktorów” dało by się wyeliminować.

I na koniec – czy ktoś obeznany z tematem słyszał jak wygląda struktura kosztów w służbie zdrowia?? Jak w niej plasują się wynagrodzenia???? I jak się mają do siebie wskaźniki wzrostu kosztów środków medycznych i wynagrodzeń – bo mam nieodparte wrażenie, że to nie pracownicy służby zdrowia i podwyżki dla nich, są głównym powodem chęci zwiększenia składki zdrowotnej.

I już całkiem na koniec mała zajawka kosztów ponoszonych przez państwo – z dedykacją dla wszelkiej maści dziennikarzy „śledczych”.

Środek o nazwie Pulmicort zawiesina do inhalacji, wg metki na nim, kosztuje 88 PLN. Pacjent kupuje go za 2,50 PLN. Pozostałe 85,50 PLN płaci nasze kochane, rozrzutne państwo.

I pytania konkursowe – jak to się dzieje i na jakiej podstawie państwo aż tyle dopłaca ??

I drugie, chyba retoryczne, ale niech będzie – dlaczego przybywa pacjentów wymagających leczenia tym lekiem, a sam lek nigdy nie będzie taniał ??

Parakalein
Picture_18m.jpg

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Nóż sie w kieszeni sam otwiera

Takiego bydleckiego chamstwa (opartego na niekompetencji najczesciej) jest niestety sporo. Znam sporo podobnych przykladow, z roznych srodowisk.

W panstwie poszanowania prawa, nie mialbys zadnych klopotow z wsadzeniem faceta do pierdla, albo przynajmniej wyrzucenia z roboty. W Berlinie w takiej sytuacji (co jest raczej niemozliwe, ale załóżmy tak dla przykladu) wyciaga sie z kieszeni komorke i dzwoni po policje, ktora pojawi sie niemal natychmiast (pare minut). Owa policja ma obowiazek wysluchac Twojego zazalenia i przeprowadzic czynnosci wyjasniajace. Bardzo dokladnie i wcale nie bedzie Cie owa policja zbytnio w swoja prace angazowac.

Sprawa miala by final w sadzie albo na Twoj wniosek, albo na wniosek prokuratury, bo policja w takim jak Twoj przypadku uznalaby, ze naruszone zostalo prawo.

W Polsce chamstwo jest bezkarne, a bezposrednie otoczenie chama – bezradne.

Pare lat temu, jeszcze w Polsce, moja jedenastoletnia wtedy corka byla wulgarnie zaczepiana w klasie przez dwie “kolezanki”. Bylem u p. wychowawczyni porozmawiac o tym. Pani wysluchala i zaczela tlumaczyc mi, ze owszem zwroci uwage uczennicom, ale zebym rozumial, ze dzieci czesto tak wobec siebie postepuja, szkola nie moze widziec wszystkiego, a w sumie to nic wielkiego sie przeciez nie stalo. Oslupialem.

Dosc stanowczo zaczalem uprzejmie pani tlumaczyc, ze nie zycze sobie, by w najblizszym czasie cos takiego mialo sie powtorzyc i wyrazilem przypuszczenie, ze pani, bylo nie bylo, pedagog winna umiec- po mojej rozmowie, po moim zgloszeniu problemu – zareagowac tak, by uspokoic niesforne panienki. Na co pani poddenerwowana, odparowala mi, ze ona ma na glowie prawie trzydziestke uczniow i nie zajmuje sie nauczaniem indywidualnym. Uwage zwroci, ale ja mam zrozumiec… itd.

No to powiedzialem pani, ze jezeli jeszcze raz corka poskarzy sie mnie na kolezanki, to przyjde do szkoly, do dyrekcji z policja. Tym razem oslupiala pani, a ja sie pozegnalem. Corka sie wiecej nie skarzyla, a wypytywalem ja i nie wygladala na zastraszona.

Jerry

P.S.
Zyczenia zdrowia dla synka (niech sie dobrze chowa!) i calej rodziny.

Obyśmy zdrowi byli


ociec prać

przejmująca historia …pod wpływem napisałem dłuższy koment, ale skasowałem.


Ta historia

pochodzi z innych nieco czasów. Mazowiecka wieś, połowa lat 60., chałupa kryta strzecha. Do chorego, 4-miesiecznego dziecka wezwane zostalo pogotowie. Dziecko w ciężkim stanie, jak sie potem okaże, chore na zapalenie płuc. Po przyjeździe pan doktor pierwsze co zrobił, to poprosił (przepraszam – to był rozkaz)o krzesło. Nastepnie, zgodnie z pamięcią mojej Matki, olał sprawę, nie zabrał dziecka do szpitala, dał jakies proste leki i odjechał. Dziecko zmarło.
Wspominam to nie po to, żeby wpisać się w chór obecnych narzekań na słuzbę zdrowia. Ciekawe jest coś zupełnie innego: ten “lekarz” ma na koncie sporo takich mało chwalebnych zachowan, a mimo to funkcjonuje tam od dziesiątków lat i ma się ok. Moja matka za każdą wizytę u niego ciągle czuje się w obowiązku zostawić “parę groszy”. Sam byłem u niego kiedyś dawno temu. I tak to się kręci.
A temu małemu było na imę Maksymilian. To był mój rodzony brat.


parakalein

wiesz chlopie, podziwiam Twoja zimna krew. ja bym chyba gosciowi przylozyl w nos. tak zrobil moj kolega, prawnik zreszta, po podobnym incydencie, tyle ze zwiazanym z jego umierajacym na raka ojcem.
bo czasem koncza sie slowa…
pozdrawiam, mam nadzieje ze z maluszkiem wszystko juz OK.


Nie wiem czy to jaka pociecha?

Ale obok opisałem swoje przygody ze S.Z. i swojej rodziny.
Podobno jesteśmy wyjątkowym narodem?
Szkoda, że w kurestwie również.
Igła


@ All

Historia która opisałem miała miejsce rok temu.
Pierdzioszek zdrowy co widać po zdemolowanym codziennie mieszkaniu.:)
Za życzenia zdrowia dziękuję – jego nigdy dość.

Doktor M. – od którego nazwiska nazwano dodatek za pracę lekarzy “po godzinach” – był wtedy w trakcie procesu ze szpitalem.

Każde moje działanie w jakis sposób mógłby wykorzystać “politycznie” do swojej walki. Chociażby mówiąc, że nasłał mnie dyrektor szpitala, a ja chciałem go pobić....

Gdyby tak zrobił pewnie bym eksplodował i narobił sobie kłopotów.

W każdym razie, jak każdy “górol” – pamięć u mnie jest dobra.
Poza tym wiem, że dobro i zło (jak w tym przypadku) wracają do swego “właściciela”.

Pan “doktor” jest teraz maskotka związków bo wygrał precedensową sprawę – ciekawe czy wiedzą jakim jest człowiekiem??
Parakalein
Picture_18m.jpg


.

.


Parakaleinie

Sądząc z Twoich fotek, facet chciał dodatkowo zarobić jakieś odszkodowanie za uszkodzenie ciała. To widzę jakiś pieniacz, ale to rzecz drugorzędna.
w ryj z pewnością dostanie od kogoś przy innej okazji.
Niezbyt często mam kontakt na szczęście ze szpitalem, ale mam co nieco do opisania.
Choćby jakiś, gdzież tam feudalne, jakieś wprost niewolnicze stosunki na oddziałach, ale to naprawdę za długo na komentarz.
Pozdro!!!

jacek [dot] jarecki63 [at] gmail [dot] com


Z dzieckiem w szpitalu ciężko...

My z Łucją byłyśmy w szpitalu klinicznym i jak był obchód to miałam okazję wysłuchiwać tego, czego uczą się młodzi lekarze, którzy z taką ostrożnością do maluszków podchodzili, jak by to były co najmniej szklane cudeńka :) Nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby wyprosić rodzica. Dzięki Bogu. Bo nerwy miałam tak napięte, że nie wiem, co bym zrobiła z takim lekarzem.
Ogólnie najlepiej to w ogóle nie odwiedzać szpitala z dzieckiem, czego Ci najbardziej życzę.

Pozdrawiam serdecznie,


Subskrybuj zawartość