Tapas Bar część III

Zamurowało pajdokratycznych heroldów, mafię Młodocinów szokiem objęło i zaczęły jedno przez drugiego uciekać, bojąc się matczynego klapsa, wymierzanego dłoni chochlą arystokratycznej Heleny. Jedno tylko wiło się jej na kolanach, ale Helena mocno w przegubie trzymała, bo palce choć posthrabiowskie to jednak pokaźnych były rozmiarów.

Rumor się straszny zrobił na zapleczu tajemnym, aż zza baru ktoś krzyknął:
– Co się u licha tam dzieje, panie gospodarzu, panie gospodarzu. – Idź bo jeszcze nas okradną. – A co z tym gówniarzem? – Ja przypilnuję.
-Dobra, trzymaj malucha na zakładnika, ja sprawdzę czego tam chce ta kobieta – pudel.

Bo to pudel kobieta, krzyczała, loki miała bynajmniej nie białe, rurki kremowe natury wdzięcznością skręcone i zarzucała tą drucianą szczotką cedząc przez ubytków szczeliny swoje: Panie gospodarzu, Panie gospodarzu. – Czego – syknął Szef Tapas Baru – bo dzień wyraźnie na pępowinie niespodzianek go więził. – Dzień dobry, czy pan jest tu gospodarzem? – Tak a o co chodzi? – Bo właśnie ja do pana z pewnym protestem? – A kim pani jest? – Ja? – Tak, Pani – Ja jestem Przyjaciółką Gazety. – Kim? – Proszę nie udawać, że pan nie słyszał, jestem Przyjaciółką Gazety i nic co ludzkie nie jest mi obce. – Z gazety „Przyjaciółka”? – Drogi panie, nie czas na przekomarzanie, jestem Przyjaciółką Gazety, od dobrych kilkunastu lat, wszyscy mnie znają. – No, ja Pani na przykład nie znam. – Proszę pana, proszę czasami czytać prasę codzienną to pan zrozumie kim jest Przyjaciółka Gazety, czy pan, przepraszam z prawicy? – Ale o co pani chodzi? – Ja właśnie do pana z protestem – O co znów chodzi? – Czy był tu może w tym jak mu no… – Tapas Barze… – Właśnie czy był tu w tym Tapas Barze Pan Al El Alemein? – Kto? – Pan Al El Aleme, pan Al El Alemein czy był tutaj? – Nie znam? – Taki Araboazjata. – Arabus? – Nie proszę pana, Araboazjata, czy był tutaj? – Jakiś Arabus, znaczy Araboazjata owszem był, ale sobie poszedł. – A czy był sam? – Tak sam, zamówił herbatę i poszedł. O nawet, kurwa, nie zapłacił, złodziej. – Proszę pana, proszę się skupić Co się stało z jego żoną? – Ale mówię, że on był sam. – Proszę pana właśnie dyżurny kolega Gazety dostał telefon, że Pan Al El Alemein zgubił żonę. – Jak można zgubić żonę, nosił ją pod pachą, he, he ? – Nie czas na żarty. – Czy była tu Zofia El Alemein? – Nie znam żadnej Zofi Alemein. – El Alemein. – Też nie znam, Pani w ogóle coś zamawia. – Proszę pana jadłam już w siedzibie Gazety, czy widział pan dziś panią Zofię?

Na tym jednak śledztwo musiało się skończyć, bo do Tapas Baru wszedł malec Karioka z zasmarkaną miną i pulchnymi oczodołami, od kleju co prawda lecz on znów nabierał, że od łez traumy dziecięcej. – Czego chcesz chłopczyku – spytała Przyjaciółka Gazety

Karioka wymownie fuknął na Szefa, śrubując mu w brzuchu daninę przestępczą, wiedział że teraz ściska w garści jądra jego oporu i jak przydusi to pryśnie żółtkiem nędzy, rozpaczy.

- Nic nie chce, to sąsiad, przyszedł po pieniążki – biczem kurwicy Tapas Baru Szef się zaognił. – Taki mały, po pieniążki
– Tak dla tatusia, prawda, ile – warknął miarkując wściekłość kurewską – 25 zeta i lizaka – Tylko lizaka – ironiczną łopatą przysypał rów upokorzenia

Przyjaciółka Gazety coś wyczuwać zaczęła napięcie, sztuczną uprzejmość, grzeczności kwiaty z plastiku, ale nie chciała nikogo oskarżeń wewnętrznych sztychem przebijać, toteż spokojnie, a czujnie słuchała dalej.

- I jeszcze hamburgera, z cebulą – Oj chyba za mały jesteś na cebulę, chcesz płakać, jak ci w ogóle na imię – rzekła trzęsąc podbrodziem – Jarek – Oj jakie – tu się nieco dyscyplinarnie stropiła – jakie, … a na nazwisko to jak masz? – A czego się przypierdalasz stary kocmouchu – Ożesz, tego to już za wiele – ale nie zdążyła skończyć, bo Helena pisnęła na widok Przyjaciółki Gazety i z jednorazowym chińskim długopisem przybiegła, po autograf od słynnej gwiazdy.
– Czy to Pani, czasem, mój Boże jak się cieszę, czy to Pani czasem prowadziła akcję „Jęczeć po ludzku” – Ależ oczywiście drogie dziecko – orgazm jako prawo podmiotowe podczas dłuższych przerw śniadaniowych, wedle badań Europolbarometru, aż 58% unika orgazmu w porach drugiego śniadania, choć badania prof. Paula Lankversta wskazują, że powinna to być naturalna rekcja kobiecego libido. A propos, Czy Pani miała dziś w pracy orgazm. – No – tu Karioka z Szefem Tapas Baru aż szyjami zaindorowali, by gulgotu zeznania wysłuchać
– No naturalnie – cicho strapiona mruknęło – Kiedy – krzyknął szef Tapas Baru – kiedy, bo na pewno nie ze mną – Proszę nie przerywać kobiecie, a czy to Pan jedyny jest tu orgazogenny? – pytała. – A czy łechtaczkowy czy może jakiś inny? – Proszę Pani tu są dzieci – rzekł szef Tapas Baru strzelając wzrokiem z Kariokię po kleju coraz bardziej otrzeźwiałego. – I dobrze, niech się uczą. Orgazm, drogi chłopcze, jest to… – He, he co ty możesz wiedzieć o orgazmie, stary babsztylu – zarechotał Karioka
Tą bezczelności żyletką, uprzejmości i zadowolenia strunę wprost przeciął, cięte rany kultowi młodości zadał, przeto Przyjaciółka Gazety zamachnęłą się dłonią by całkiem jawnie wymierzyć impertynencką i niepoprawną berbeciowi uwagę. Ale się nie udało, bo w ostatniej chwili Szef Baru delikatnością ująwszy, szepnął: – To dziecko dopiero, a Pani nie potrafi z dziećmi rozmawiać, proszę już iść sobie w cholerę. – Drogi Panie, drogi Panie, wiele już w życiu przeżyłam, nawet ostatnie lata rządów, ale takiego zachowania, takiego braku kultury, to ja nawet, to nawet w TVP nie zaznałam, będzie Pan musiał porozmawiać z Marią – powiedziała i chwyciła po ciemnoróżowytelefon z uśmiechem Dalajlalmy wyrytym:
– Halo? Maria, proszę Cię wyjdź z samochodu, tak jak myślałam jest problem.

Już sam ton jej głosu i wspomnienie o Marii nastrajało melancholizmu szmirą, a przecie Maria jeszcze nie stąpiła do wnętrza. Kimże jest Maria, jakie i gdzie kroki postawi, co ma za pasem, gdzie i jakie będzie wymierzać edykty, czyż mściwa jest, czy może łagodnie wrednawa, po łepetynie setki pytań łyżwą trwogi śmigało, a Maria nie przestąpiła framugi.

I wcale nie dziwne, bo musiała Maria szczecinę wyczesać, tyle miała włosów długaśnych i sprośnych, i w nosie, i w uchu, i na palcach od nogi się lęgły, a i na wielkim jak kozi bobek pypciu na pysku się by znalazło. Była jak Yeti tyle, że czarna, sparciała, tłusta oliwa wnet po niej spływa, jak Chewbacca z Gwiezdnych Wojen, nie wyła tylko się dostojnie toczyła jak kula ze słomy, malinowy chruślan na głowie i wielki czerwona krosta strażopożarąc się na jej skórze. Podeszła, sierści nieco odpadło, prychła i się przedstawiła

– Maria Gendek – Sanepitt, adhok kontrola, papiery mamy? – Jaka kontrola? – Sanepitt kontrola – gryzła głosem, wymachując legitką łupieżem lepiącą – Nie chciał Bóg do Mari, to Maria do Boga. – Chyba Kuba ? – Gendek Maria, mówiłam, prywaciarz, a taki niepojęty – Ale w zeszłym miesiącu była kontrola. – Panie kochany, Panie zasrany, Panie najmilszy, Panie owaki, mnie tu kurwa jeszcze chyba nie było, co nie – wrzasnęła wprost w pyszczek, aż Helenie orgazm się odbił czkawką. – Cóż my tu mamy, cóż my tu mamy … O! Nie ma windy dla niepełnosprawnych. – Ale na chu… – tu dławił wulgarność języka – przecież to parterowe pomieszczenie! – Panie do jasnej cholery, czego mi tu Pan podskakujesz, windy nie ma dla niepełnosprawnych i basta, 1000 zł teraz, albo się dogadamy. – To może się dogadamy – 300
-No patrzcie śmondaka, 300 zł, czy ty mi czasem lukrowany wafelku nie próbujesz przekupić? 1000 zł teraz albo się dogadamy co do odsetek, dawaj kapuchę na stół i nożyczki jak masz, – coś z nosa na tyle długiego się wiło fikuśnie, że i sama Maria spostrzegał fenomen. – No a może jednak – tu skundlonym jękiem zwrócił się ku Przyjaciółce Gazety, która z zacięciem grała w węża, udając niezainteresowanie, ale czujnie syknęła: – Może jednak, może jednak, teraz to grzeczny, ech wy antysemici, z wami to zawsze tak samo. Ale dobrze, powiedzmy, że się – tu szturchnęła biodrem Kariokę wpatrującego się we włosiwy fenomen Marii – powiedzmy, że jest ok. Czy wie Pan, gdzie jest ta Zofia? – M a m a? – tymczasem głos wolny, wolność gwałcący się zadarł przez Tapas Baru stepowe tapety – A co tu matula robi? – to Pieróg na baczność przed matulą stanął i się germanił. Aż Maria dostała pląsa. – A gdzie żeś ty bywał rudy baranie ? – We młynie, we młynie, mój miły Panie – i naraz wybuchnęli śmiechem tak lubym, acz gładkim, obłoniewinnym, lukrowym jak tylko mamusia może z syneczkiem w parku na pikniku, grając w łapki, ciapki, tuląc się od snu z bajka i misiem, nie w tak frywolne gierki-serdelki sobie grali, jako że matka i pół wiadra fasoli potrafiła wessać na Ani z Zielonego wzgórza wspólnym monitorowaniu. Pieróg spotkał matuleńkę swoją, ku serc zaskoczeniu, los mu taki figielek spłatał, toteż Pieróg los za syrę śmierdzącą złapał, gryzł i do matki podbiegł by powitaniu zadośćuczynić, a wszem wobec pokazać, że to jego właśnie ona go pod sercem targała kartoflanym trudem.

Dumny był Pieróg z legitymatki, Emilii Plater włochatej, z komandorki na mostku odwiecznych przepisów degrengolady, zadającej bobu prywaciarzom-mendziarom, ze straszydła kapitalizmu wróble, wiedział co siła Matki może uczynić i jak się korzą przed jej czupryną też widział poczytywał to sobie za trofeum rodzinne.

- A ty nie u Józefka? – A nie mamo, Józefek chory? – A co Józefkowi? – A świerzba ma chyba?
– Z łysiny leci? – Nie wiem, doktor kazał się wynieść – A który doktor, spod piątki – Nie z Roosvelta? – A gdzie na Roosvelta? – A tuż, tam przy rondzie – Rondzie, a w którą mańkę?
– Przepraszam Mario, mamy tu sprawę – fastrygę dialogu Przyjaciółka Gazety przerwała, a że koślawo obcesowością swą szydełkowała, toteż i cięte rany na matczynej dumie zadać musiała – Mamy sprawę, trzeba znaleźć Zofię. – Zofia nie zając nie ucieknie. Ani nie wielbłąd. he, he – buchnęła z pieca żarem dowcipu, a i Szef Kuchni szczapę uśmiechu dołożył. – Mario, to nie jest śmieszne, przywołuję Cię do porządku – stryczek nieubłaganej klęski na szyi impertynencji się znów zacisnął. – Mario, proszę natychmiast skończyć te żarty.

I uległa by Maria, powagą autorytetu gnieciona, jak klucha bez właściwości przez żylaste palce zdecydowania ugniatana by była, dała by sobą Marią pomiatać, rolować się makaronem samozadowolenia pyskatej paniusi, ale instynkt z samej jaźni zadudnił: Niech cię pocałuję w dupę! – Niech pocałuję w dupę! – Maria jak echo powtórzyła, drżąc cała, bo choć odważnie mandaty wsadzała, to sławnej osobie jeszcze prze nigdy tak do japska nie przemówiła. Ale poskutkowało. – Jak to Mario? – Takto, sratko, dosyć mobbinngu tu na mnie kobieto, synka mi chcesz zabrać, już raz byłam a nim za twoją rada u logopedy i do dziś się boi pierożek, że jest pedałem. – Mamo – cichutko pierożek stęchnął katapulcim wyrzutem. – Tak, pedalstwo mu ten wasz logociota wessał do głowy i co, czym? Co mi przyszło z tego? A teraz znów od synka zabierasz? Sama se szukaj Arabuski śmierdziatej – A więc to tak, i na Tobie nie można polegać, a ja ci prenumeruję Wysokie Obcasy. – Ale darmowe szampony podkradasz, hę? – Wobec tego, wobec tego, skoro i ty Mario pode mnie, zaprosimy ważnego gościa co z nami, co z nami kraj zwiedza incognito – a twarz czerwienił się jak pacha bez persipirantu. – Tego żółwia? – Mario wystarczy, staniesz do raportu kobiet Gazety – huknęła, zobaczymy co na to powie Pan kucharz gdy przyjdzie Pan komisarz, komisarz. Tak gdy przyjdzie komisarz Vereheugen. Tak – rzekła patrząc na kurczliwe powieki gości, ten Z Unii Europejskiej komisarz Gunter Vereheugen.

I w tym momencie, w tym szczególnie śluzówką rozwolnionym momencie ugięły się pod szefem Tapas Baru pęciny. Bo w końcu unijny hegemon to, mocarz, duch braterski, w tych skormnoziarnistch progach barowych, ten posąg unijny, symbol, żywioł, sierp masońsko wykuty, dobrobytu rezonans, szczyna słodkawa i lepiąca bluszczem, sztucznawy twór, geopolityczny bękart, niemożebne komunogderanie, struś w hełmie, kura z kutasem, krowa z porożem, małpa z kijem w odbycie, genetyczna hybryda, to się nie może udać, ojciec założyciel się w grobie piętami zgrzyta, słowem te całe unijne jestestwo w Tapas Barze miało się objawić, a czy Taps Bar na ten cud świeckiej religii przygotowany? – Jak to Pan komisarz Verheugen? – We własnej osobie gówniarzu, zobaczymy jak będziesz fikał – dumnie perliła jedynki Przyjaciółka Gazety.

I rzeczywiście wszedł, w szarym garniturze z buraczkiem wysmarowanym polikiem, zębem zadartym, patrzyli na niego jak na diament w pisuarze, świecił się szarą nitką garniak nie od Bytomia bynajmniej dmuchnięty, wąsy miał białe czy w krwi getta smakowały, nie wiedzieli Tapas Baru obywatele, ale sygnet z żydowskohuderlawej łapeczki zdjęty to fakt być musiał. Oficerek na szczęście nie miał, ale w głowie, w głowie Gunter z wolna cebuli obierał skorupę, winy rodzinnej, bo pewnie całą rodzina morderców i wykolejeńców, szpicruty syny- tak się Tapasowcom ochoczo wydawać musiało. Szedł bezczelnie Niemiaszek, bez trabanta, a z taką mercedesową wonią zadając szyku, nie na kolanach prosił, nie żebrał o łaskę chamidło widać, jak po swoje jak po Wandę by jej zdjąć majty i germańskiego odyńca wepchać, był surowy i zadufany w swym hitleryzmie, bo oni wszyscy Hitlera suta pociągali za młodu. Był Gunter Vereheugen za nadto śmiały, karku nie schylał, zbrodnie ojców swych daleko trzymane w trzewiach kręgosłupa, wiedział, że ludzi jego plemię z dymem puściło, ale sam dymił fajkę, ewidentnie z cmentarzyska robiąc sobie drwinę kosmatą, prosimy o wybaczenie i wam wybaczamy na glinianym sercu miał wytatuowane.

Podszedł tylko i się obrócił, lustrował, instytutu Gaucka doświadczenie wspomagać musiało, sprawdzał, dokładnie wbijał wzrok, kasował unijnej dyrektywy swąd czuć było na przełaj, mógł zamknąć, mógł Tapas Bar przerobić na ekologiczną pralnię, skarpetę, Ojczyzny kawałek mógł tępym nożem ukroić i zakąsać, bo to był komisarz unijny Pan, władca, ostateczność peryferyjne włości prochem i niczem w gardle stać mu nie mogły.

Ale ten milczał, milczał komisarz Vereheugen, na psie męki wystawiając gawiedź unijną posturą gruchniętą, celowo milczał, ba jak niemiecki grób milczał głucha to była cisza jak po strzale w plecy z Visa albo Mausera, jak na wojnie po bitwie, po klęsce powstania, śmiałym szast prast artyleryjskim, śmiał zuchwale, a niemo, ostentacyjnie tą ciszą niecierpliwości kajadanów odkuć nie zechciał, tak, tak, komisarz Vereheugen czuł się tu jak Mengle na rampie, niech nie zaprzecza, mierzył wzrokiem ofiary i przeznaczał na marnowanie.

- Pan pozwoli komisarz Verheugen incognito, lustru, znaczy monitoruje Polskę pod kątem ISO5783KE/UE załącznik nr 65. Czy Pan wie co to za dokument? – Nie mam pojęcia, ja tu tylko bar prowadzę – a Gunter jeszcze większe ze zdziwienia nazistowskie przewracał gały. – No właśnie zobaczymy czy Bar aby zgodny z planami Unii?

Gunter dalej zaś stał jak kukła wypchana, słomiana kula autorytetem krajowym kopana, dał się niby przestawiać, acz nie za często. Przyjaciółka Gazety dwakroć przekręciła mu głowę bodąc donosem: tu spójrz, i jeszcze tu spójrz, i tu na ceratę, zamiast obrusy i na te podłogę: święcąca Lustwaffe, Gunterze, czyste Lustwafee. Wciąż jednak Gunter milczał, zaparcie słowne, mimo czopków zachęty werbalnie wypchanej, nie chciał się wypowiedzieć, może polskie morowe powietrze szkodzić płucom germańskim mogło, może ten polski smród zatykał mu wary, ale ni słowa urodzić nie chciał.

Widział to mały Jarek, Karioką zwany i już geszeft nosem wyśmondakował, z kieszeni obsmarkanej i śliniobrudnaistej komóreczkę wyciągnął, rąbniętą takiej jednej co w miłość Tolka Banana wierzyła, a uwiódł ją Karioka swym robotniczym pochodzeniem i biedą, ale i dezodorantem, zaiste również kradzionym. Dryndał więc Don Juan młodociany, a odwróciwszy się od towarzystwa nieco doniosłością zaczadziałego i sprowadzał watahę, coś się jej Pelikan z wypchanym dziobem nawinął. Bo i do dzioba trza zajrzeć złodziejsko.

- Jest klient, nawijajcie, a reszta furaka – skrzeknął litościwie w swym plemiennym narzeczu, ale nie drapał się przy tym po mosznie, bo to już plemię XX wieczne, wyzute z barbarii, nie mogwli to a biała cywlizacja. Nie trza było długo czasomierzem momentów sztachać, raz, dwa wpadły Karioki kumpele, jak szarańcza, obsiadły Guntera i perfidnie los kraju Polska kompromitując, krzyczały i ciągnęły za surdut: – Lizaka, da Pan lizaka, lizaka, lizaka, lizaka.

Oj trzecim światem zapachniało, a może i siódmym, biblijnym symbolem, nie takiego wizerunku się tu spodziewano, owszem jakieś okruchy między zębami, ale nie obdartusy, gościową empatię w zakłopotanie wsuwa wszy. Nie takiego dotyku elegancji zamszystej się płaszczyk spodziewał, nie po krawiec hehen, hen w Westaflii w oku i trudzie próbki pobierał, by teraz te brudne, zwierzęca łapska, włełnojedwabisty materiał smagały, oddechem molestowały. Nie po to Gunter zakupy jeszcze we Frankfurcie nad Menem, nie Odrą, zrobił karta gładką, plastikową, ja, ja, naturlisch, raus, by się poły płaszcza polskie żydłaki czepiły i żebrały, żebrały i czepiały. Ale lizaków kapela ani myślała odczuciom Guntera pokłony składać i dalejże błagania nosić jak polowe baby, lud maryjny co na pielgrzymce spać nie daje kapitalizmem zmęczonym marketingowcom, jak przy kapliczkach, nowinkach, żalach grzesznych, zawodziły: Daj lizaka jak cię błaga lud, dobrodziejem naszym tu się zrób.

Na nic honor, honoratka, na nic historia, groby i mogiły powstańcze, żebrały, pławiły się i szczały na kraj priwiślanski, wóz Drzymały się zabuksował, nie przechytrzymy drang nach Osten pochodu. Nie przechytrzymy, Polska znów na kolanach, ujeżdżana, bita łzawiąca, matka cierpiąca, losu koleje znów polskie dziecko szwabskiego oficera łapie się i błagalnym okiem: żyć pozwól wznosi, znów wstyd koniki na polu, łajno w oborze, i bezprizorni u germańskiego pasa. Mógł się tedy Gunter nieco zdenerwować, do krematorium posłać, ale nic to ten stoi na rampie i nazi wzrokiem błądzi po ludzkich kundlach

-Daj Pan lizaka, lizaka, lizaka daj Pan – prosimordy nie ustępowały, bo ustąpić nie chciały, a ale, choć niehonorowo to wyglądało tylko taktyka już była. Sunt Tzu, mucha Tse Tse i inne mądrości biednego południa, wiatru od wschodu – Daj lizaka – ryczały robiąc wokół niego wichurę, ale to tylko by wyciągnąć portfel ze skóry, pewnie z przodka żywcem ściągniętej, no już, już kręć się, Gunter kręć, kołuj się matołuj, już my ci z przodkiem trupim niemową machniemy rozmówkę, choć niemym, dziadka formatu A4 ci zaadoptujemy.

Taką myślą poczęto, świętym życiem idei, plemniczkiem pomyślunku w komórce jajeczka pomerdano ochoczo, tak obtańcować, obtańcować i okraść Guntera, tradycji dać zadość i wendety całun z schwarcharakteru zerwać. I kręcił się Gunter od dzieci odpychał, ale poczciwe dziatki, mu portfela podprowadzić nie zdołały, gdyż Tapas Bar nowe co nie co nawiedzić musiało – śledczy dziennikarze.

Adam i Ewan

Do Tapas Baru zerknęli, mysim swędem ktoś kulkę sera z newsem im turlnął, Adam i Ewan kocimi rucham śledczo zamiauczeć chcieli przeto ogonem newsa machnąć trza było, bo Pulitzer-sricer w kariery lodówce się mroził.

Dwóch ich było przeciwieństwem usmarowani, utytłani w sprzeczności
nieoczywiste, ogień i woda, dobro i zło, stopa i ręka, alfa omega, łysy, włochaty, kundel, rasowiec, chleb, masło, Józef i Maria. Dwóch bo parami ich Polska Telewizja Publiczna puszczała, psów śledczych dwóch było, lewica, prawica jeden patrzył na jednego jak drugi węszył i drugi na pierwszego, i pierwszy na drugiego, i na drugiego pierwszy. Łańcuchem nie tautologii, ale prawdziwym żelaznym, z żeliwa stalowym, emołańcuchem związani byli, przeco zdziwienie budzili gdzie by węszyć im nie kazano. Brzęczeli przy śledztwa partactwie, rumor szumiasty robiąc, znani byli branży, na foni i wizji, i w necie, za małpę z wąsami robili, ale nikt ich bliźniakami zwać się nie godził, bo tak byli różniście odmienni.

Adam był nieco wyższy, i nie tak pulchnie się wdzięczył, tweedową miał marynarkę z konserwatywnym haftem, lecz nie wymioty to były ino piękne wyszycia z oksfordzkich wzorków, tylko mu brakowało fajki wielkiej, pękatej, ale czasami nadymał płuca jakby ją konserwatywnie kopcił, może z rozpędu czasom zaprzeszłym hołdował. Stopy miał Adam wielkie, konserwatywne jak Churchila mowy, de Gaulla czapa, ogromniaste stawiał kroki wlokąc za sobą tupiącego Ewana, łańcuch się prężył skorupą stali i męskie wydawał tchnienia. Stymulowało erotycznie to nieco Adama więc często kroku nadawał pędu by uroku Rzymu starożytnego nieco móc zaznać, tak łańcucha kołysanie w utajone geny Collosesum i Juliusza Cezara dęły jak w trąbkę. Prawicowy zdecydowaniem szedł Adam jak taran, maczetą poglądów ciął tajemnicy kczaczory, a jak się zmachał to świętym z Lourdes olejkiem namaszczał sobie stawy, by się nie zastały w przejażdżce po prawdę. Haszczy tajemnych nie znosił, tako niechlujstwa, czasami za IPN odmawiał różaniec, ale tylko jak Ewan zasnął, bo po dobrym amsterdamskim zielsku Ewanowi się przysypiało.

Ewan był bowiem łachem z lewicy, cywilizacji odrostem, Lenina wnukiem mentalnym, kochał podatki i inne szmatki, do pedałów węszył antypatię i do murzynów, takoż Arabów, a komunistycznym donosem gardził, jak modlitwą poranną. Ewan w swetrze powyciąganym chadzał na akację, po Jacku Kuroniu to była wełna, na dobrotliwej aukcji czerpnięta, z KORowskiej owcy zebrana, zupa za sweter w latach 90tych takie bywa igrzyska, nie prał tedy Ewan swetra bo opozycją mu pachniał, z dnia na dzień, silniej i silniej fetor Solidarności napychał mu nozdrze. Spodnie z Che Guevarrą w kobieciej chuście – taki wlep miał na kolanach na które ateistyczny Ewan nie padał, bo po śmierci niczego dla niego nie było, co najwyżej Bill Gates z Georgem Sorosem belzebubio hulali. Ewan był malutki, korpulentny tupał małymi nóżkami, przez co kozicą go na Woronicza zwali, tako jak kozica dzierżyńską Ewan nosił bródkę, którą gdy w Caritasie darmowe jadał posiłki niechlujnie maczał w talerzu. Teraz też na brodzie kawałki buraczków, rzepio się przyczepiły, tedy Ewan wyglądał jakby zarżnął lodowego trupa przed dniami paroma.

- Bar nie czynny, mamy gościa – rzekł szef Tapas Baru, bo kolejnej rozpierduchy raczył nie widzieć we własnym obejściu, dość mu dziwadeł i straszydeł na dzień cały. – A jakiego gościa – tubalnie zapytał Adam wielokroka robiąc pociągając za łańcuch otumanionego Ewana? – Guntera Verheugena – rezolutnie rzekła Przyjaciółka Gazety sprzedając łowczym pierwszego newsa. – Bu, bu bu – jeszcze tubalniej zagrzmiał im Adam – a widzisz mówiłem, że coś znajdziemy- odwrócił się do Ewana, jako że ten nadal umysłowo tkwił w poczekalni. – A to ciekawe, Pan Gunter Verheugen, Pani mówi, a my właśnie mamy informację, że jakiś Arabus handluje tu kobietami, ciekawe. I Pan Gunter akurat jest tutaj? – Pan Gunter jest tutaj incognito – rzekła Przyjaciółka Gazety z obrzydzeniem patrząc jak Maria z Pieorgiem noski-eskimoski robiła. – Tym gorzej, tym gorzej. Ale widzę, że jest i towarzysz Zdrapka- śledczym niuchem cmoknął z zadowolenia, bo rzeczywiście Zdrapka klapnął w kącie i tokował z Ernesto – I Ernesto – gwizdnął Ewan przebudzony – Cze Ernesto – do kumpla laur przywitania rzucił – Cze – niezobowiązująco bęknął Ernesto łypiąc na Marlenę, co by wszechznajomości Ernesto zlustrować mogła. – No więc cóż mamy – śledczy dziennikarz Adam sieć powiązań umysłem pajęczym rozpuszczał – porwana kobieta, arabska mafia, towarzysz Zdrapka i do tego Gunter Verheugen. Oj coś mi się zdaję, że mamy tu jakąś aferkę – głośno rozmyślał Adam, bo po cichu bał się grzeszyć myślami. – I jeszcze Ernesto – dorzucił Ewan logicznie chcąc wspomóc Adama – No i co z tego, że Ernesto, jaki, kurczaki pieczone, Ernesto, co za Ernesto? – Ernesto, mój kumpel ze szkoły – Cze Ernesto – krzyknął powtórnie, bo sekator marihuany dziurska w pamięci mu wyciął. – Cze Ewan, znów było palone – odważnie rzucił Ernesto, chcąc przed Marleną na luzaka się ufryzować. – Ewan, na Terturliana, zamknij się do jasnej anielki, aferę mamy! – Jaką aferę, przecież to jest Ernesto, kumpel z szkoły – Cze Ernesto

Ale tym razem Ernesto już nie odpowiedział, bo znajomość z zaćpanym Ewanem, na szwank reputację mogła wystawić i Marlena mu nie popuści, nawet całuska. Szlus na seks z narkomanem. – Proszę się wylegitymować – rzucił Adam – na co ze zdziwienia pazurem chrząknęła resztą – bo Adam dziennikarzyną –bździną był tylko, a nie Polski przedstawicielem.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

"Zamurowało pajdokratycznych heroldów"

Zetor? :P

Major … fajnie się to czyta. Psycholiteratura. Mam wrażenie że to czysty strumień swiadomości. Też lubię tak pisać ... zapraszam do mnie. notkę o Polsce, o stratyegii dla niej, o tym że musimy dużo rosnąć w siłę napisałem jednym ciurem. jak Czarnecki po szwedzkim zaborze, rzucił sie przez morze… oczywiście dla ojczyzny, prawda, ratowania.


Nie to nie Zetor

Ja lubię pisać strumieniem, pzdr.


GM

Brzęczeli przy śledztwa partactwie, rumor szumiasty robiąc, znani byli branży, na foni i wizji, i w necie, za małpę z wąsami robili, ale nikt ich bliźniakami zwać się nie godził, bo tak byli różniście odmienni.

Ale jazda …;-)))

Majorze, proszę wybaczyć, że o warsztat pytam ale zanim Pan pisze takie zdania to czy ten strumień świadomości co to go Pan używa to, czy go Pan jakoś hm…. stymuluje? Substancją jakąś – na przykład.

Pytam bom sam chciał spróbować tego strumienia.

padr ak


Artur Kmieciak

nie da rady z tym sie trzeba urodzić, nawet alko nie pomoże.

Ja piszę np na trzeźwo.


major ma rację

strumień musi płynąć wartko :)


Cienista Żywina

nie da rady z tym sie trzeba urodzić

Tak też Pana, Majorze podejrzewałem.

Trudno. Przyjmę to po męsku. Tak to już jest, że jednych Stwórca obdarza, innym skąpi, ciekawą o tym niedawno dyskusję słyszałem. Zajmująca doprawdy bardzo. Słyszał może Pan?

Ze stymulantów też nic chyba nie będzie bo jakby to od stymulantów zależało to bylibyśmy narodem, dajmy na to, nie przymierzając Baudelaireów jakiś, a tak rozbijanie wózków golfowych nam jedynie pozostaje ( widzisz chłopa, gęba sina, oj nie wraca ci on z kina… Co za gminaaaa….)

Zresztą, głowa do góry! Zawszeć to z tradycyjną powieścią zmierzyć się można, tą naturalistyczną w modnej ostatnio konwencji lustracyjno – pornograficznej.

pzdr ak


Subskrybuj zawartość