Tapas Bar cześć II

Zgodnie z obietnicą II część Tapas Baru

Wsteczne więc cmoknął dziadek buńczuczny, za mordę małżonkę chwycił i stalowym ruchem zrobił przejścia dla Alibaby. Bo, zaiste nie nasz to, w drzwiach Tapas Baru, był garncarz i nie z naszej gliny usmarowany, a i we wzroku miał coś takiego dzikiego jak lokator kradnący działkową marchewkę. Niski był chłop to, a przysadzisty, jak kołek, jak tampon, jak pika złamana i wbita w ziemię, z mordą obmierzłą i brązowawą, naturalnie pisakiem Sachary obsączany, bohater wojny o Jom Kipur. Był arabskim dzieciem, kindżałem głodu swojego ludu, ambasadorem tradycji pyskatej, siał strach, a imię jego to Al El Alemein. Targał pod pachą dywan jaki cały pobielony, komunijnie niewinny, rolmops wielgaśny, jako piętno wyższości arabskiej kultury nad ropogennym zdziczałym Zachodem – smrodem. Ubrany w moczem żółcony koc szeleszczący, wyglądał groźnie, jak brwi jego sulejmanowskie. Zamarzył sobie herbaty czarnej nietoperzastej, pacnął dywan na stole, że aż jęk się z froty czeluści zadudnił, a głośnym bulgotem głosu swych przodków krztusił rozkazy.

- Łon ti, plizz i słomkę.

Księżna Helena, zaczarowana strachem przed obcym, pospiesznie podała czaju, różaniec szepcąc wewnętrznie. I choć ręce jej się usztywniały betonu trwogą, to przemogła mięsień przemodleniem senny. Arab rzucił zapłaty grosiwo i podszedł do dywanu na stole, czule go głaszcząc na zadzie.

Dopiero wtedy, oczom Taps Baru wizytatorów, ukazały się dwa węgle żarzące, dwie szpice siatkówki, dwa wzroku mętnego dowody, bo to na stole nie leżał dywan lecz żona Araba. Schylił się tedy mężczyzna jej przyobrany i w zęby wsadził słomkę, by raz jeszcze potwierdzić swe, jak pies, przywiązanie. Siorbnęła ukropu, gładko rurami przełyku jej pęczniał, a cisza w Tapasie wsłuchiwała się w biohydrauliczne dźwięki przedziwne. Milczano. Arab rozsiadł się zaś przy ostatnim wolnym stoliku, strzaskał wzrokowo wszelkie krzyże i bibeloty chrześcijańskie, prychnął i potężnie zanurzył druciane wąsiska w czarnym oleju herbaty.

Korzystając z okazji, śluzem tchórzostwa lepka oaza, poczęła się wyślizgiwać, bo nie czas to i miejsce na zbiorowe gwałty syna Mahrebu. A za nim dziadek z wigwamem swego ojcostwa. Ale nikt nawet rumoru nie słyszał, tak wszyscy wpatrzeni byli w gnat ust Alemeina.

- Patrz jak pije, jak wsiąka wargami, ten starożytny napój – szeptała księżna Helena, tonąc lirycznie w poprawności objęciach. Azali nie tylko ona.

- O w mordę, on trzyma słomkę rękoma – nabuchodonozorskim zdumieniem pisnęła Marlena i w lukrowe ciacho pośladków wbita uważnie, wyobraźni epos erotyczny sobie recytowała – Ech, gdyby tak ten Odyseusz zębami dał sobie zerwać tunikę, a już bym mu łechtaczką wiedeńską odsiecz sprawiła. Ale on chyba je z niewolnicą, świntuch z barbarii. Tak zdradzieckie myśli córa Europy rodziła w głowie, nie pojmując, że biała kobieta winna wystrzegać się myśli tak galerniczych. Ale bystrze podpatrzyła, że El Alemein nie targał słomki stopami, a rękoma, paluchami, jak człowiek, przez co, przed marną swą moralnością, usprawiedliwiała quasizoofilskie swoje fantazje. Ech, szeptała skwapliwie, gdyby tylko ten żar tropików na klacie w plombę mi się zaplątał, wyssała bym całą tę duszę pogańską.

Ani myślał za to ssać ani ciumkać Ernesto, który sprowadzony do roli autochtona z drugiego szeregu nie mógł tego plucia w Sobieskiego ojczyznę strawić i uważnie jął prokurować odwet krzyżowców. Ale był sam rycerz niebiański, przez co ochota na zwadę oko w oko z Al Kaidy bastardem mu się nie wyrywała, a komórka to luksus, którym zastawił lombardzie by żelu nakupić. Jak ziomkom dać znać do mordobicia i jak się ulotnić w razie najścia suczego bydła z policji. Na razie marszczył tylko brew Rocky’ego spojrzeniem, ale głównie w stronę grubasa, upewniając się w swojej omnipotencji.

Pieróg, na obcych nie zwracał uwagi, zwłaszcza, że myśli brzęczały mu wokół Magii cudownego płynu z dzieciństwa, którym zalewał zupy gdy matula mu pół wiadra co czwartek wygotowywała. Gdzie Magii – pretensje do swego węchu rościł zwyczajne, gdzie ta jadalna benzyna, która naoliwi tłustawe przeguby i sprawi, że energetyczne kalorię dźwigną pieroga do życia. Gdzie Magii – do kurwy nędzy, gdzie Łysa Góra specjałów do zupy, gdzie ogień piekielny spod czarownicy pachy, gdzie żarło oleistym zapachem nęcące. A może ten z dywanem w prześcieradle – ma Magii, może te swoje obce, druciane wąsiska, w mnie przeznaczonej darmowej przyprawie, nurza bezczelnie. Może by go zapytać? Ale po co pytać, jak się jebany dywaniarz obrazi, pewnie na czarno robi w naszej martyrologiczno-marmoladowej ojczyźnie i specjalnie, do kości wychłepce Magii, by się nie podzielić. Żwir mu w odbyt. Trzeba działać i to natychmiast.

- Przepraszam czy to lokal dla Polaków? – zapytał grubas, a pot z jego mowy się wszystkim w Tapas Barze udzielił? Czy może to Orient Express?

- Właśnie – dodał Ernesto.

Nastała cisza jak po zarżnięciu kogucich jąder. Szef Kuchni spojrzał gniewnie na grubasa i bilansował, kto mu więcej kasiury zostawi. Arabus czy reszta, co jeszcze nic nie zamówiła. Arabski wieprz może być głodny – liczył w duszy, ale ta hołota, w końcu też po coś przyszła – kapitalistyczne rozterki etycznie nim trząsły. Co robić, bo Helsińska Fundacja Praw Człowieka mi jeszcze zagonu narobi? A po niej pewnie sanepidzkie komando. Może rzucić monetą, w końcu rację ma grubas, to nasz jest kraj. Obcy, nie skumawszy o co się rozchodzi, gładził dywan po głowie, wyjął rurkę z buzi jak po respiratorze, uśmiechnął się i pił dalej herbę tapasbarowską. I to go mogło uratować.

Niespodziewanie bowiem do baru tyłem wtargnęło dwóch zakochanych murzynów, z których jeden trzymał serce, ogromnie helem napompowane, a drugiemu najmniejszy paluszek serdeczny, uroczo od dłoni odstawał. Całowali się na wskroś śliniaczo. Większy stalowym ramieniem gniótł kurdupla, głęboko w gardziel wciskając cielska języka, a po migdałach tańczył mu sambę. Grał ostro, piana kapała z pyska, ledwo tchu mu starczało, Martenowskiej miłości gorąc podgrzewał. Mniejszy rewolucyjnie podnosił czoła, stawał na palcach i ogromniastą swą warą próbował przykryć usta większego, raz w te, raz we w te przechylając łupinkę główki, bo wiedział, że szamotanina może go na drugi brzeg Styksu prowadzić. Tak głęboko miał język partnera w żołądku zadeklarowany. Ślinili się tak już od dobrych parunastu minut co rusz łapiąc się za pośladki i za piersi, których nie mieli, a z przyzwyczajenia szukali. Nie zwracali na świat uwagi, bo świat do nich poddańczo należał. Ale nie świat Tapas Baru, ten był w patriotycznej masie wykuty. Gdy kuprami tak torowali swą drogę, przypadkowością losu dywan trącili przez co kobieta miesiąca El Alemeina upadła i jękła:

- O matko Boska.

- Jezuuuuuu, to Polka – pisnęła księżna Helena, w jasyr ją skurwiel porwał, Tatar pieprzony.

Tatar, to pewnie gdzieś koło jest Magii – chciał zagrzmieć Pieróg, ale El Alemein go ubiegł drąc mordę i dobywając plastikowego widelca do afrykańskiego oka startując. Ujrzał to większy murzyn i nie przerywając pieszczoty hałaśliwego lepa prawicą Arabusowi wymierzył, przez co El Elemein złożył się jak parasol tandetny po byle podmuchu.

- Zostawże, zostawże – miodkowatą polszczyzną krzyczało coś z wnętrzności dywanu. Ale nikt nie słuchał, jeno Marlena zawyła:

- Pedaaaaaaaały.

Kurwa, co robić się trudził Ernesto. Walić po pysku pedałów czy Arabusa, co porwał tego naleśnika w dywanie? Który mocniejszy i czy mi któraś za to popuści? Czasu było coś jakby chwilka, Arabus się zrywał na nogi, ale Casius Clay z Berlińskiej Parady za nic miał los palestyńskiego uchodźcy i sprawnym lepem jeszcze raz go zdzielił po japie. Tego już było Marlenie za wiele i rzuciwszy popielnicą w Ernesto krzyknęła – Pomóż mu, szybko.
Wziął tedy Ernesto zaślinił palce i po brwiach sobie przejechał, zdjął kurtkę i but i fikuśnym krasnalim susem podbiegł do murzynów prosząc:

- Czy mógłby pan go zostawić w spokoju?

Ale też dostał lepa.

- Wygląda mi to na bunt niewolników – rzekł cichcem szef kuchni, zaraz mi Spartakusy zdemolują ten lokal. Łap za dywan, a ja dzwonię po posiłki – rzucił do księżnej.
Ta w lot pojąwszy tę szykan intrygę podpełzła po dywan i nic frędzla ciągnąwszy sunęła nim po linoleum w bezpieczny okopy za ladą. Czuła się jak praprababka na krymskiej wojnie, jak Mata Hari w rozkroku moralnym, rację miała Cyganka, co z złocisza, jej wywróżyła życia przygodę. Księżna Helena właśnie nabierała rumieńców bohaterstwa i zbowidowską sobie szykowała emeryturkę, dla Lamby podkradając jeńca.

Ale dywanowa rezydentka, nie chciała darmo się dać zakuć w kajdany i zaczęła na kopernikowską nutę obrać się dookoła, szurając przy tym perfidnie i całą zasadzkę dekonspirując. O suka niewdzięczna jak liberalnie mi bryka – w czajniku myśli kotłowała Helena, oj trzeba przydusić jej wolnej woli gardziela. Wsadziła łapę do dziupli frotowej i kiść polika ścisnęła by uratować ofiarę, bo taki to był słoneczny patrol Flesza Gordona.

- Co tu się dzieję – przerwała te afroeuroazjatyckie zapasy szorstka sentencja z powagą ulicy Rakowieckiej trzaśnięta – O co tu chodzi, kim jesteście , co tu robicie? – żelki pytań wciąż się ciągnęły długaśnie.Rzeczpospolitej Polskiej to była policja i jej oficerowie, więc skończyły się żarty i dowcipasy – srasy. Sprawiedliwości łokieć będzie gruchotał tu nerki. Dwóch stało oficerów, bez pączków, ale za to obładowani latareczkami, mandacikami, kajdankami z błyszczącą oznaka, aczkolwiek gołębio obsraną. Jak wielkie ptaszyska utytłani w sprzętach bojowych, łypali spod swych czerepów nieco złowieszczo. Będą chyba nowe kibitki.

- Pytam się co tu się dzieje?

Cisza, nadal cisza, nikt nie puszcza newsa, murzyni sprzęgnięci Amorem, księżna Helena czyszcząca dywanik, Ernesto pod stołem, Arabus na, a Marlena ze złamanym obcasem. Tylko Pieróg wciąż niuchający za swym nałogiem.

- Teatr Suka off – nagle pisnęło coś, chyba spod reki księżnej Heleny.

- Słucham? Kto to powiedział?

- Teatr Suka off – odparł szef Kuchni bo też czasami „Słowo Polskie” kartkował – Mamy tu próby do przedstawienia „Książe Rufin i siedmiu krasnali”. Słyszeli Panowie o tej słynnej sztuce?

- A i owszem – impertynencko smarknął stróż prawa – obiło się co nieco o uszy.

- Czy gra Krystyna Janda? – ciekawością zamerdał drugi.

- Tak, trzeciego krasnala – brnął szef Tapas Baru.

- A kto będzie pierwszym?

- Anna Maria… Jopek

- Ta, od Czerwonych Gitar, co smutną ma twarz?

- Nie, ta to chyba już na emeryturze.

- A kto będzie Rufinem – w dociekliwości wyścigu, kolarsko wciąż pedałował śledczy.

- Wystarczy Panowie tych pytań – ktoś halnym głosem przerwał tę kanonadę.
To towarzysz Zdrapka właśnie bowiem objawił się w wejściu. Stał w szarym płaszczu
z połaciami tkaniny wzdętemu jak żagle, będąc jak Batman, jak Dar Pomorza, wicher dął mu w odbyt jak w jerychońską trąbę, a on stał rufą do tyłu, za nic mając tornada współczesności. Grzywa zmierzchała mu się od wiatru i odsłoniła czoła sawannę, bo czesał ją na pożyczkę, jako i jego koledzy. Radził sobie w życiu towarzysz Zdrapka, na akordeonie dawnych kontaktów tworzył rapsodię, potrafił się obracać i wygrywać melodię, bo do MSW chodził na tajne komplety. Całą gamę swych znajomości potrafił zaśpiewać, a gdy trzeba było i arię wył łubeckim szlochem, tak heglowsko Zdrapka sam siebie kiedyś zainfekował. Przybył z Ernesto robić biznesy, a nie w smak brużdżący mu był policyjny mundur toteż postanowił się Zdrapka poszarołajdaczyć.

- Prowadzę tu śledztwo w sprawie sztuk teatralnych, nie przeszkadzajcie – cierpliwe z durszlaka ust cedził słownictwo.

- Ale jakie śledztwo – spytał ten co zawsze policjant?

Tu Zdrapka chwycił się za serce spod płaszcza i wyciągnął legitymację na sznurku głos lekko wibrując

– Srakie nie jakie, Komenda Główna NATO, wypierdalać, ale już – się rozejrzał po sali – ci bez zielonej karty tak samo.

Ruszyły się krzesła, Arab jął się rakiem wycofywać, a murzyni się oderwali się jak guma od zlewu przepychania. Policjanci także poczuli zew wyjścia na dwór, bo nie chcieli Państwa polskiego narazić na reperkusje. Jak śledztwo to śledztwo. Na zaplecze tymczasem wezwano szefa Tapas Baru, bo ktoś się dobijał, stalowym prętem dudniąc w drzwi ze stopu stali i drewna.

- Pan otworzy – władczo rzucił towarzysz Zdrpaka i kiwnął czołem na skórzanego Ernesto.
Usiedli z boku szepcąc sobie do ucha jakieś tajemnice, tak że nawet Marlena nie mogła radarem wychwycić, choć końskie miała uszy. Po dziadku jedyne co jej zostało

- A więc chcesz Ernesto papiery na Jabłonowskiego? Po kiego wała?

- Komunia za pasem

- Jaka komunia?

- Chrześniaka mojego?

- I co?

- Prezent mu muszę kupić.

- To ty mu, kurwa, kwity z IPNu chcesz kupić?

- Wszystko już ma, stary jego zarobiony, że fest.

- Ale po kiego im, mu kwity z IPN-u?

- Mały ciągle ma przejebane, czepia się go ten stary pierdziel ze szkoły, trzeba go raz dwa i za gardło?

- To nie mogłeś mu dać w mordę?

- I co? Przyjdzie następny łachudra, tu trzeba pomyślunku, zastraszyć frajerstwo ze szkoły.

- Dobra ile chcesz tego?

- Wszystko?

- Wszystko? Tego to ja nawet nie mam, poza tym nie stać cię, chłopcze.

- Dobra to że był chociaż kapusiem.

- To też drogie, dam ci obyczajówkę i jakieś listy.

- Listy?

- No gdzie kurwa podpisywał, gdzie się skundlił, komu właził w dupsko.

- To takie też macie?

- Mamy.

- Dobra, dawajcie!

- Najpierw kasa.

- A jak mnie wyrolujecie. Jaką mi dasz gwarancję?

- Masz moje słowo.

- Słowo? Kurwa, a ile jest warte słowo łubeka?

- He, he, Doskonałe pytanie…

- Dobra dasz mi przeczytać, a ja ci wtedy zapłacę.

- A masz teraz kasiurkę?

- Może mam?

- To czytaj, teraz przy mnie – rzucił Zdrapka papierzyska na stole celując w Ernesto kulawym uśmiechem.

Ernesto dobrał się do papirusów. Chciał się przeżegnać taką poczuł nabożność do tej historii najnowszej, w duchu zmówił zdrowaśki dwie frazy i dał nura w lekturę. Szło kiepsko bo Ernesto „Psa, który jeździł koleją” czytywał tylko, więc bukwy mu w tekście tańcowały, a że ręcznie były pisane, toteż zygzaki donosów jeszcze większą nań zastawiały pułapkę. Ernesto dukał coś w głowie, ale szło mułowato, więc jął udawać, że czyta, co już szło mu dość żwawiej. Przekręcał kartki brwi srożąc w literackiej swej poniewierce, czasami tylko natrafiając na znajome słowo penis, przez co cała czytanka jednak zapowiadała się fascynująco, choć nie było ruchomych obrazków. Przewracał kartki Ernesto kurzu robiąc tumany, aż mu w nosa włosiwie coś świsnęło, więc kichnął Ernesto flegmą plując na karty szlachetne.

- Kurwa, co robisz?

- To oryginały?

- Jasne, byle gówniarz da ci kopie?

- A to przepraszam?

- No w mordę, teraz to musisz kupić.

Ernesto pobladł, bo cały dzisiejszy utarg wydał w podziemiach metra, a fasolowy pęd strachu przed Zdrapką wił mu się w gardle i trwogi potrącał strąki. Jak temu dziadowi teraz zapłacić, jak deszcz monet mam mu wywołać, jak napchać portfel tego śmondaka, co zasady sprawiedliwości społecznej w pysk pluje i chce wykorzystać siły natury kapiące mu z nosa. Wiedział Ernesto, że nie ma co fikać, że ugiąć się musi przed agentury legendą, że na swe rachityczne barki nie wrzuci bezczelności wobec łubeka, bo to ciężar który niejednego już pogrzebał. Musiał naraz coś wymyślić, wynaleźć koło w sytuacyjnym prostactwie, żarówką gasić lampę naftową impotencji swej finansowej, musiał się okazać zdobywcą i kolumbim uporem przywieźć pomysł z nowego świata swych zmysłów. Ale pomysł nie dał się złapać, skąd wziąć pieniądze wciąż jak dzikus uciekało po krzakach i nie mógł Ernesto wydusić z siebie rozwiązania ani na moment. Wodził po sali, macał kieszenie, ale tam tylko pustka jak w głowie. Aż nagle poczęła szczypać wiewióra eureki.

- Nie mam kasy, tylko towar.

- Jaki towar? – błysnęło oczko zdrapkowe.

- Dywan, tam leży, ten biały – wskazał na coś koło lady – zacząłem handlować, dywany z pozytywką, arabskie.

- A na cholerę mi dywan

- Nie wiem, może do salonu?

- Dawaj kasiurkę

- Mówię, że nie mam. Tylko ten dywan, albo dywan albo zabieraj sobie tę flegmę

- Po ile chodzą takie dywany?

I gdy tak Zdrapka z Ernesto taplali się w targowania porubstwie, szef Kuchni prowadził gangsterską rozmowę z młodzieżową gangsterską. Bo nieopatrznie otworzył drzwi do zaplecze wpuszczając szarańczę, co relatywizmem z procy własnych instynktów strzelała. Było ich siedmiu, mieli małe świńskie oczka i piegowate twarze zacięte i tępe. Dowodził im 14 latek, który dla podwyższenia swego moralnego autorytetu 16latka się legitymował papierem, bo wiedział co to powaga jest dokumentu. Wpuszczeni obsiedli zaplecze, machając krótkimi nogami co nie zaznały mydlin miłości i matczynej sympatii. Większość dom swój opuściła na skutek rodzicielskich fochów i achów, a że domem tym z czasem bywał poprawczak toteż protokół rozbieżności bilansu dzieciństwa wciąż pęczniał od nowych zapisów. Chcieli czerpać z rozkoszy życia, dresów by im starczało, chcieli mieć do pierwszego, bo wymuszenia to pierwsza ich była praca i nie ostateczna. Toteż kolejną typowali ofiarę szczując porządnych ludzi obyczajówki szantażem. Byli cali ze złości ciskając pioruny oburzenia na zbyt mało obszerne wnętrze.

– Więc jest tak, dziadku – rozpoczął herszt pampersbandy – Ty dajesz nam co dzień żarcie i 25 zeta co miesiąc na łebka, a my ci dajemy spokój.

- He, he czemu tylko 25 zeta?

- Może być i 30.

- Ech dzieci, a może po prostu dam wam po klapsie.

- Dziadku nie kop sobie mogiły

- Chłopcy dam wam koktajlu a potem spać i do łóżeczka.

- Słuchaj dziadku, widzisz Kariokę – wskazał na 12 latka z niewinną buziunią – jutro Karioka pójdzie na policje i powie gdzie co mu wsadzałeś, chcesz tego?

- Że co robiłem?

- Że dziadku jesteś pedofilem, nie kumasz stary mule, że zmuszasz go do seksu za pieniądze, a my to potwierdzimy.

- Ha, kto wam uwierzy.

- Karioka, pokaż Panu.

W jeden chwili Karioka wstał i łza grochem mu się sturlała po łapce. Wydął karioka usta, nogi kanciasto wyginał i lekko dygocząc niespiesznie wykręcał beret. Półpirueta robił Karioka do polowy zarzucając swym ciałkiem, raz o raz za sznurki empatii łapiąc. Wiedział jak stopić wątpliwości sterynę, jak zagrać, jaki numer cyrkowy fiknąć, gdzie szlochać, a gdzie naciskać klawisz, by skruszyć zmurszałe sumienie psa policyjnego. Grał ten numer Karioka tak rzewnie i często, że specjalistów odór leniwy mu się udzielał, więc wpierdul od czasu, do czasy przyjmował, by gra jego była wciąż autentyczna i nudą nie omdlewała. Ale teraz Karioka się starał, twarz mu się wykrzywiła, zawodził cicho łkaniem wrota rozsądku wyważał, bo nie ma takiego skurwysyna na świecie, któremu Karioka udawaniem łba by nie zamulił. Ryczał coraz ciszej i ciszej i palcem obgryzanym do czerwoności tknął szefa Tapas Baru, by każdy z sędziów gorliwszych mógł się o winie tego pedofila przekonać.

Dwa się wewnętrzne starły żywioły w szefa kuchni duszy: duma i uprzedzenie. Duma, bo szef Tapas Baru pochodził z rodu ułanów, hodowli koni, Lotnej tragedii ofiary, więc nie mógł, ot tak spuścić honoru w kiblu i dać się osiodłać gówniarzom, by jeździli na nim jak na kobyle łysej, a jurnej, nie po to dziadek jego na wojnie bywały, hen, hen aż we Wałdywostoku. Ale i uprzedzenie do stawiania się Szefa Kuchni potrafiło prostować, bo to już 10 rok jak płacił haracz cienkiemu Bolowi, który jak plaster salami go kroił i wciąż nowe dawał zadania. Był już tedy dymany Szef Tapas Baru, ale przez personę choć młodszą to w hierarchii strasznie wysoką, a nie przez dzieciuchy smarkate, co sobie go próbują owinąć wokół gila na palcu. Chciał dać po mordzie, ale się bał, bo każdy ruch od teraz uwikłany w pokerową zagrywkę być musi, mogą pamepersiaki go próbować nagrywać, a nawet walić foty na naszej klasie, bo i tam szef kuchni zapuścił się wirtualnie.

- Klienci się niecierpliwą – przerwała zadumę Helena, która choć matką bywać nie chciała, to mamką chwilową owszem, tedy zaproponowała dzieciom po lemoniadzie.

- A może po lemoniadzie, dzieciaczki?

- Spierdalaj.

Takiej riposty się nie spodziewała, słyszała, że w tej części Europy dzieci bezpańskie potrafią ujadać, ale nigdy tego doświadczyć nie mogła. Raz tylko któryś jej capnął torebkę w panterkę, ale dwadzieścia minut goniła go na obcasach, aż w końcu wpadł pod samochód i tedy dalej nie chciał z Heleną rozmawiać. Złapała pierwszego lepszego, nawinęła na kolanko i klapucha w pupę strzeliła tak siarczystego, że się aż zmarchy pod okiem zatrzęsły. Wrażenie jak w mordę strzelił.

Zamurowało pajdokratycznych heroldów, mafię Młodocinów szokiem objęło i zaczęły jedno przez drugiego uciekać, bojąc się matczynego klapsa, wymierzanego dłoni chochlą arystokratycznej Heleny. Jedno tylko wiło się jej na kolanach, ale Helena mocno w przegubie trzymała, bo palce choć posthrabiowskie to jednak pokaźnych były rozmiarów.
Rumor się straszny zrobił na zapleczu tajemnym, aż zza baru ktoś krzyknął:

- Co się u licha tam dzieje, panie gospodarzu, panie gospodarzu.

- Idź bo jeszcze nas okradną.

- A co z tym gówniarzem?

- Ja przypilnuję.

Dobra, trzymaj malucha na zakładnika, ja sprawdzę czego tam chce ta kobieta – pudel.
Bo to pudel kobieta, krzyczała, loki miała bynajmniej nie białe, rurki kremowe natury wdzięcznością skręcone i zarzucała tą drucianą szczotką cedząc przez ubytków szczeliny swoje: – Panie gospodarzu, Panie gospodarzu.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Osz, masakra,

tego się kurde czytać nie da.
Pierwsza częśc taka?
Bo przez tą pomimo prób i wysiłków nie przebrnąłem.
Tylko mi nie mów, że tu o coś chodzi, bo nie uwierzę:)
A i czy to ma byc jakaś parodia stylu Wildsteina?
I czy ta jego “Dolina nicości” to cuś podobnego (tak, Delilah, dalej nie przeczytałem i pewnie nie przeczytam)
Idem obaczyć częśc pierwszą.

pzdr


nie no super

będzie to na papierze? bo ja nienawidzę czytać z monitora. ale muszę i dlatego nienawidzę :)


grześ

to tak jak z wierszami;)


Docent

Jak wydrukujesz to będzie;)
przynajmnej na dziś

galopujący major


>gama

he he he… DIY ... spoko :) tak zrobię ...


galopujący major

Dobrze się czyta. Śmieszne. Część I mocniejsza, ale może to być efekt osłuchania się.


Majorze

to jednak chyba wielka frajda pisać takie zdania jak to z części pierwszej:

Zapach oazowej wycieczki grillował zaś ostrym keczupem swego wzroku akwizytor piegowaty

Mam wrażenie, że znam źródło Pańskich inspiracji – przynajmniej się jego domyślam, a co? Prosiłbym o więcej. O ptakach i wieżach na przykład. Może w części trzeciej, hę? ;-))))

pzdr ak


Subskrybuj zawartość