Tapas Bar 4,5

Ale tym razem Ernesto już nie odpowiedział, bo znajomość z zaćpanym Ewanem, na szwank reputację mogła wystawić i Marlena mu nie popuści, nawet całuska. Szlus na seks z narkomanem.

- Proszę się wylegitymować – rzucił Adam – na co ze zdziwienia pazurem chrząknęła resztą – bo Adam dziennikarzyną –bździną był tylko, a nie Polski przedstawicielem. – Proszę się wylegitymować, prowadzimy tu śledztwo, czy chcą być Państwo w dzisiejszym Dzienniku? – przynętę rzucił fałzywą – Helena jestem – podała dowód księżna, bo choć tą krótką wizytą w telewizorze, osiągi przodków mogłaby przyćmić. – Julian- rzekł szef Tapas Baru i też oddał osobisty dowód do wglądu, bo taka reklama darmowa to skarb albo i lepiej. – Maria z synem – kolejna para stawała na baczność przed dziennikarzem a Adam rósł i rósł w dumie, aż stopy mu puchnęły.

Tedy po krótkim patroszeniu danych osobowych klientów Tapas Bar usiadł Adam w kącie na koźle, a kozłem był Ewan, gdyż często robił za mebel, bo też chciał być przydatny. I miało się zacząć przepytywanie, ludziska parskały niecierpliwością, a i urzędniczo posadzili ogłuszonego Guntera, muss sein ordnung być musi. Patrz Gunterze przez okno, wspominaj zbrodnie, zbrodniczki i czekaj na swoją kolej, sieg heil, langsam, langsam, aż cię po łambinowicku zaprzepytają.

Ale to nie tak, nie tak, się skończyło, pauza nastała, mute pilotem zegarmistrz włączył, stop klatka, wzwody opadły i rany się zasklepiać przestały, bo do Tapas Baru- absolwent Wydziału Prawa wkroczył.

Prawa absolwent, nie wieczorowa łajza, zaoczne bydle rogate, a dziennych, dziennych studiów absolwent, Wydziału Prawa – intelektualna to strawa. I nie zabawa. Inteligent z krwi kości i kodeksowej śledziony, do czego taki dojdzie, już doszedł, czego w białokruczym życiu dokona, jakie drzwi z hukiem otworzy i kto mu lizać będzie – te pytania kwiliły w głowach bywalców, bo prawo to konkret, a absolwent spirytusowy mistycyzm.

I patrzyli na absolwenta, ze słomy ludzie, puści w środku, kukły, dzbany nie napełnione, nawóz ludzki, nierozumiejący prawnych czeluści, naiwni konsumenci rzeczywistości kanciastej i w łaty. Patrzyli i myśli nieuprawiając żadnych, pole umysłowe nieorane kodeksu broną, nie wiedzieli, co to urzędnik im za ustawowy chlebek kroi, masełkiem koncesji miziając mosznę swobody. A absolwent wiedział kształcony, ustawą zrodzony, świętym rozporządzenia poczęciem, bez eutanazji również. I za to nad absolwentem świeciła im zachwytu żarówa.

Ale od tychże edukacyjnych grejpfrutów, bladym sokiem mu zachodziły poliki, przeto jakby kto naszczał mu między uszy, taką cerę jego miała podłoże, a na cerze tej, raz, dwa, trzy cztery wulkaniczne krostki, Był więc pryszczatym gnojem, i to na szwank jego wizerunek stawiało, nikt nie lubił pryszczatych gnojów, pokolenia 68 spuścizna, doły z wapnem werbalne im szykowano i zalewano złośliwości zlewkami. Blady był więc cały absolwent, nie tylko od nocy kodeksowo zarwanych, ale i wstydu nad mordą powulkaniczną, gdy ktoś się mu uważniej przyglądał tedy się drapał po głowie z nerwów, sypkim zarzucając łupieżem. Bo gniazdko na głowie to druga jego była wada fizyczna, natury niezrobienie, boskiego planu piasek w lędźwiach, Absolutu kulawa kopia. Na głowie kogut kukuryku kipiał i włosiwo mościło łuszcząc absolwencią skórę wielebną.

Na kogoś czekał, wyraźnie, życiem zmęczony, absolwent, ech co za wiedza pod tymi powiekami, co za sprawy mu będzie dane prowadzić, za nos wymiaru sprawiedliwości morświna wodzić i klientom węża w kieszeni dusić, acz nie penisa, tylko skąpstwo zwyczajne tłumić. Na kogo tedy, na kogo, lokomotywa interesantów, parowe koła, tusz, tusz, na kogo, czekał absolwent i co zje ten umysł niepodlewany, pomidorówki dziś nie ma. Ale tenże czas absolwent wykorzystywał na testowanie swej wiedzy, co by nie na darmo w głowie zajmowała miejsce, koło łacińskich premii, nom omnis moria vincit habeus Papam, albo przynajmniej habemus lawyer. Czy boazeria jest przepisowa, czy nikt nie znieważa, czy nie zniesławia, czy umowy sprzedaży zupy nie naruszają praw konsumentów i czy smród ceraty spełnia wymogi demokratycznego państwa prawa? Tak dumał, nozdrzami analizował stan faktyczny, subsumcji składając dary, wiercił się i prześwietlał, interpretował, wykładał, kolizje usuwał. Paragrafił po sali.

Ale nie doczekał się więcej akademika przybyszów, których kolędy wypatrywał, Zbigniew zwanego Smarkiem, Michasia i Lolka- Ojca świętego akademickich zabaw. Nie było, nie było, pierwsza gwiazdka na ojca zegarku się błyska, a koledzy nie przyszli. Nie przyszli koledzy, kobiety ich zatrzymać nie mogły, bo kobiet uciekały przed prawa absolwentami w popłochu z pierzyną. Próbowali czasami kobiety rwać na swą gadkę, lasso hormonów na łeb im rzucać, płacić przysługami, przekrzykiwali się przy tym liberalnym dowcipem. Stalina cytowali i he, he, hi, hi, ze swojego humoru politycznego brechtali śliną i rują. Co to jest ZSRR, ile Breżniew ma kopyt, i jak Cyrankiewcz się po mydło schylał- takie żartochy słali płci depilowanej, a płeć głucha i chłop absolwent znów nie porucha. Nie rozumiały zajebistych żarcików, o zielonych ekologach arbuzich, o melonach i o towarzyszach, nie śmiały się tłustawych wygibasów łojem dowcipu mazanych. Nie dla nich kawały o partii i Unii Europejskiej, Leninie hej, hej, siedzi chłop i widzi PZPR, hej, hej śmiej się,kurwo, śmiej, a rozchyl nogi. Ale nie rozchylały, politycznych wtrętów, kabaretów chropowatych
i gazetopolskich szczurów uśmiechu nie łapały w klatce z serem żółtym aluzji intelektualnych. A jak nie rozumiały, to innym przeto kobiety suciska possać dawały, przez co chłopcy w sieci się grzesznie masturbować w okryciach musieli. Włosy między palcami rosły niepostrzeżenie.

Nie ma kolegów, nie ma takiego lata, nie ma takiego lata – wierszował absolwent, które gdzieś w akademiku recytował z nabożną mina Pana od grabienia liści, nie ma lata, nie ma kolegów, będzie trzeba z smakiem przełknąć tę samotności bajaderkę. I gdy się zbierał z umoszczonego ciepłem pupy siedzenia, jednak do Tapas Baru wszedł jego kumpel – Zbigniew, zwany też Smarkiem.

Czemu Zbigniew był smarkiem, skoro nos rzymski miał i orli, a przez ksywę swą zawsze nosił chusteczkę, bo uwielbiał Zbigniew paradoksy własnej osoby? Czemu był zadbany i mył nogi codziennie, przez co jako jedyny na kobietę wskoczyć mógł nawet na plaży, choć to się nie zdarzało. Bąkał coś czasami Zbigniew, że nie smarkiem jest a smartem, bystrzachą, mózgiem operacyjnym, ale nie dawano mu wiary, może za dużo się pocił? A pocił się ciągle, bo komiksy rysował tak zamaszystą kreską, że i pod pachą się robiły bagien mokradła. Od małego bajtla rysował super bohaterów, gdy babka przysłała mu z Ameryki grzybem porośnięty komiks Marvela, albo innego postmoderny bękarta. Machał swą łapką, kredki łamał, mazakiem się mazał i pędzlem pryskał na ściany, ale komiksu nie chciał zdradzić dla żadnej przyjemności. Chyba że dla Zuzy – cipochy z przeciwka.

Po łbie mu hasał i w skronie naciskał jego własny komiksowy bohater – Super Invalid. Super Invalid – niepełnosprawny bohater komiksu, nie disabled, a właśnie Invalid, z wielofunkcyjnymi kulami nogą w gipsie i bandażach na głowie. Miał Super Invalid na bandażach latać jak człowiek pająk, czy Bandage Man, kulami zaś strzelać miał, wrogów siec, jak szablą Wołodyjowski naszych czasów, po tym jak z konia spadł mechanicznego w wieku XXI. Ciągle rysował te kule, Zbigniew, coraz grubsze i grubsze, rury fi 40, jak scyzoryki nabrzmiałe od wielu zadań, kule-armaty, kule-wytrychy, kule–lasery i kule-kotwice, bo super Invalid na statkach też z globalizacją miał walczyć. Lub chronić globalizację, bo nie wiedział Zbigniew gdzie go na politycznym kompasie wbijać i jaką ideologiczną grządką obsadzić. Zrazu myślał o ZUS-u urzędniku, co by Super Invalida po godzinach urzędowania zwalczał, handryczył się o niepełnosprawności orzeczenie i bomby na kopertach podkładał. Ale jak namalować urzędnika ZUSu, by oddać jego podły charakter przymusowego ubezpieczyciela? Wąsy więc, hitlerowskie, wąsy, mu Zbigniew domalowywał, żeby jeden, wspólny korzeń znalazł czytelnik albo i kalarepę.

Zbigniewa walki o komiksową tolerancję nikt jednak na serio nie brał, nie chcieli w Super Invalida inwestować, ani z prawa, ani z lewa, ani nawet z góry, bo był Zbigniew agnoateistą czyli wierzył jeno w czarnego kota i kominiarza. A producenci kołnierzy ortopedycznych i aluminium mentalnie nie dorośli do product placement oczywistego, bo to nie kapitaliści byli jeno postkomunistyczne kopie z pieluchomajtek. Przeto myślał, co by tu zrobić, co by tu zrobić i chciał Super Invalida już w księdza zamienić, byle by z katocysterny wydawniczej nakład wychłeptać, ale księżula postawili tamę na jego pomysł. Ma Super Invalid za pedałami ganiać i kulami jak kropidłem machać, w koloratce ksiądz poturbowany na ciotmanifie gdy Ojca i matki wiary bronił, ma z gipsu rakietą encyklik strzelać, krzyczeć i odhaczać kolejne Szczuki. A na to się Zbigniew nie zechciał zgodzić bo Super Invalid byłby wówczas nie do końca strawny, a on ma łączyć, nie dzielić, ponadideologiczny harcmistrz w bojach z ZUSopodłością.

Na lewicy też Super Invalida z bukietem warzyw nikt nie chciał powitać, bo z aluminium te kule były, a nie z bambusa przez pandę wydalanym, procesie rekultywacji, reminescencji i rewanżyzmu naturalnych zwierzęcych odpadów. A bambusowe kule, owszem, dobre,wspaniałe, wyborne z rzodkiewki liście, ale na pierwszy rozdział się jeno nadają. Gdy dziadek Super Inwalida prostatę wspomnień toczy z Wietnamu, i na bambusach ucieka przed Vietcongiem śpiewając „O Mój bamburynie…” Tyle z bambusa będzie pożytku, co
z wojennego rosołu, ale potem zupka już mało ciepła, nie grzeje w stopy, technicznej wyobraźni nie da się rozbełtać po stole marzeń i graficznej pustki. Jak w bambusie mieścić wojenne klamoty, jak rusznice czyścić, jak wsadzać tam cegły, kotwice, laseroprądnice i inne komiksowe badziewie, nie da rady tak chałupniczo bohatera strugać, to wiek XXI ma być, tytanu czasy, a nie farfocle z drewna.

- Do PFRONu, idź do PFRONu- rzucała matka pomysłu biogsem, wanny tam dostają, ty też dostaniesz wannę, a może i brodzić, idź, idź, opierdolisz wannę i będziesz miał na te swoje obrazki – tak łuszczyła swe zdanie, prostą bowiem kobietą ją Jaruzelskiego reżim uczynił i proste miała ta kobieta myśli, acz z handlową posypką. I poszedł Zbyszek, by wartko tego żałować, bo dyrektorka czegoś tam w PFRON-u Księstwie, w czepku stała i w płetwach
i kolejne wanny wypróbowała, bo norma ISO13467209404805 wymagała testowania przez wyższą kadrę kierowniczą bądź intelektualną. – Czego chcesz – bulgotała spod wody do Zbyszka, kilka razy plując mu w rowek, czego chcesz. Zbyszek był bowiem świadkiem testu, gdyż żaden z PFRONU pracowników nie chciał dyrektor-hetery na w pół gołej oglądać. A gdy usłyszała o pomyśle, zaśmiała się jej werble policzków i powiedziałam że tak za seks, kupi parę egzemplarzy, ale Zbyszek nie był taki, bo on z dobrej rodziny, choć za Jaruzela chowanej.

Kapitalistyczna bździna strachliwa w oczy więc zaglądała, nie wiedział Zbyszek, kto, kiedy i czemu ma mu płacić, ale ktoś płacić musi, nie da się krokodylim sumptem otworzyć paszczy portfela, bo w bebechach ani jednej monety własnej. Zwierzał się więc absolwentowi ze swych wolnorynkowych frustrohisterii, a ten mu polecił by spróbował nakłonić kogoś z Tapas Baru, bo na bogato cukru do herbaty oferowali, czyli kasiaste towarzystwo być musi.
To zaiste była causa tego spotkania, wyłudzić od szefa parę złociszy na druk Invalida, zalać rynek anarchistyczno-kontestatcyno-mcdonaldowy wielkim komichem z przesłaniem, Super Invalid z kulą, cztery łapy, w tym dwie sztuczne, oko ze szkła i na uchu radary. Szerzący postrach Super Invalid i dymający w dupkę wszystkich Batmanów-sramów i dziwki ich Robinów, ale nie z Sherwood. Siedział Zbyszek, z prawie prawnikiem się mrugał porozumiewawczo, chcieli we dwóch atakować okazji fantoma, co dwa argumentów przyrodzenia, to nie jeden, nawet sterczący. – Ty podejdziesz, jak ta hołota tam się stłoczy to się przedstawisz – tak szeptem sączył ścieki intrygi do ucha koledze. – Może ty jednak, może – to Twój w końcu pomysł. – Mój, nie mój, idź i tyle – Kurwa, ale co mówić – No stary, to za co ci daje ten komiks darmo poczytać, jesteś kurwa moim prawnikiem czy nie? – No jestem, jestem, wiadomo, że jestem – i wypiął pierś aż czerwone szelki świszczały, prezent gdy miał jeszcze zostać maklerem dla babci w prezencie. – Ale może zaczekamy na resztę? – Czekamy, czekamy, gówno, a nie czekamy – idź negocjuj umowę, jebany mecenasie.
No tu już wiedział, które klawisze pychy nacisnąć, nie raz tak robił, gdy nie miał kto po fajki skoczyć, szczuł ambicje prawnika, pergamin notatek zalewał i prof. Zolla nazywał ćwokiem. Wtedy absolwent się denerwował, rzucał wszystko w cholerę i pędził po ukraińskie fajki, celne przepisy łamiąc umyślnie. Teraz też się wentylem dumy dał spuścić, wstał i zaczął z wolna człapać do baru.

Adam, na Ewanie siedział zaś w kącie, przepytując kolejno Tapas Baru mieszkańców, szeptali z cichosza, Adam coś zapisywał z kajecie ze plastiku, a Ewan wiercił się bo mu nie wygodnie za konia robić.

Dziwne rzeczy myślał prawa absolwent, ale chcącemu nie dzieje się krzywda rzekł, byleby tylko owsa ekologicznego ten drugi należycie dostawał. Poszedł nawet pogłaskać Ewana za grzywę, ale dziwnego doznał uczucia jakby był wzrokiem obwąchiwany. Tylko Ewanowi nie przeszkadzało, bo lubił być blisko natury. Absolwent porzucił jednak małe pastwisko i ze służbowym poczuciem do Szefa kierował stopy, tylko coś mu tam zagłuszało.

To szuranie było, głośne szuranie, beton ktoś paznokciem drapał, albo gołębie stukały dziobem, wzmagał się głosu fetor, ewidentnie wulgarnie naruszał przestrzeń, któż to, któż to tak szura? Co tam tak szura za drzwiami, buciory z cholewa w tortuar wlepia i przeszkadza Tapas baru mieszkańcom poczęstunku zażywać?

- Kto tu kurwa hałasuje – krzyknął młody absolwent, setkę animuszu w duszę wlewając, aż stropił resztę gości przepytywanych…

I w złą minutę to krzyknął, bo elektorat wszedł na posiłek wprost z trzeciej zmiany.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Kurde, dłuższego się nie dało napisać?

Powiedz mi czy warto czytać, to w chwili wolnego czasu się wezmę za to:)

A i gratuluję tysiąca tekstów na S24:)

pzdr


Warto, grzesiu, czytać zawsze warto

a za grati dziękuję

galopujący major


E tam, nie zawsze i nie wszystko:)

zresztą ja teraz mało co czytam, no.


Subskrybuj zawartość