Masłowska i Szumowska - aż tak dobrze, jednak nie jest

Najnowsza książka Doroty Masłowskiej, a właściwie jej najnowsza sztuka teatralna, wydana w postaci książkowej, liczy dokładnie 86 strony. Książka jest niedużego formatu (A5?),
a czcionka nie należy do najmniejszych. Te z pozoru błahe informacje, tutaj są akurat dosyć istotne. Bowiem to w najnowszej sztuce Masłowskiej, wedle samej autorki (?), i neofickich akolitów daty najświeższej, autorka miała przejść swoistą konwersję. Miała dać swym bohaterom elegancki, przedwojenne zwroty, miała odejść od wulgarnego, chamskiego języka. Miała zwrócić się ku ideom dobra i piękna, a więc, w naszych warunkach, oczywiście ku warszawskiemu powstaniu.

Niestety, gdyby wszystkie wypowiedzi osowiałej staruszki (tej bohaterki, co mówi elegancko) pozbierać w jednym miejscu, to zmieściłyby się one na dosłownie trzech stronach. Pozostałe 83 strony bez zmian. A więc jeśli mąż czy konkubent pije płyn hamulcowy, to z czystym sumieniem mogę polecić GUMOLEUM – dużo łatwiej się zmywa wymiociny i krew, i tak nie śmierdzi, a osoby z zaćmą, a zwłaszcza całkiem niewidome, to nawet nie raz myślą że to parkiet – tak mówi Bożena, groteskowo zwana w sztuce grubą świnią. Tyle więc na temat rewolucji językowej, owej konwersji, odejścia od formy, tyle jest Rymkiewicza w Masłowskiej, pora już chyba wycofać się na wcześniejsze pozycje i zamiast o nawróceniu laureatki tej bezwartościowej Nike, znów pisać, że to bełkot beztalencia, co do którego, udają, że się podoba.

Ale co z treścią? „Między nami dobrze jest” mimo szumnych zapowiedzi (cóż znaczy dobry PR) absolutnie niczym nie zaskakuje. Ba gdyby sztukę nieco przerobić, mogłaby
z powodzeniem stanowić kolejny rozdział „Pawia królowej”, klimat, zaduch i beznadzieja ta sama, tyle że tym razem bardziej skupiono się na braku przysłowiowej kasy. Owszem ostrze satyry, cały ta językowa machina przetworzonych pokracznych zwrotów, kolaż podkultury malowany absurdalną kreską, tym razem jest nieco przesunięty, zwrócony przeciwko młodej nastolatce epoki internetu. Ale czyż za parę lat mała metalowa dziewczynka nie zmieni się w Arletę z „Wojny polsko ruskiej” i czy ów zarzut, w gruncie rzeczy nie dotyczy tego samego – tępoty współczesności, ślizgania się po powierzchni, umysłów tresowanych konsumpcjonizmem, nihilizmu i hedonizmu?

Jest więc ta sztuka tym samym, co już było, że biedni żyją telewizją, że telewizja deformuje psychikę, że prezenterka i reżyser telewizyjni muszą być kretynami. Jedyna wartość dodana to wspomnienie, że istniały kiedyś jakieś idee, niewinne przyjemności, i zderzenie ich w postaci kontrastu młodzieżowej nowomowy ze wspomnieniami babci. Ale jeżeli już to, by mówić o przełomie, powinien to być punkt wyjścia, tymczasem to ma być jakaś konkluzja. Jest źle i jest syf, ale kiedyś było tak romantycznie. Świetnie, tyle, że chce się zapytać, dlaczego, co dalej, może jakaś recepta. Wniosek, do którego przy odgłosie fanfar, ma dochodzić Masłowska, jest tyle zaskakujący, co po prostu banalny. Tak – młodzież jest zepsuta i nie rozumie dylematów starszych, tak – nie wie co to wojna, tak – gada w jakimś niezrozumiałym narzeczu, ale na Jowisza, pisanie o tym jak o filozoficzno-artystycznym objawieniu, jest robieniem z ludzi idiotów. I żeby uniknąć nieporozumień, Masłowska, owszem trzyma formę, nie rozwija się, ale wciąż gra na takim samym poziomie, niektórzy chcą więcej, niektórym wystarczy to co dostają, tyle że na pewno nie jest to ani nowa treść, ani tym bardziej stylistyczna forma.

Ale nie tylko wokół sztuki Masłowskiej odtańczono taniec ochów i achów, to samo ma miejsce wokół „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej. Filmowi towarzyszył posmak skandalu, dziełko gęsto przetkane jest wątkami biograficznymi autorki, no i nie wygrało festiwalu w Gdyni, ulegając „Małej Moskwie” Waldemara Krzystka, choć w zgodnej opinii krytyków miało być najlepsze. „33 sceny” pokazują klasyczną rodzinę inteligencką, złośliwych, błyskotliwych i kochających się, krzyczących na siebie, ale oddanych sobie nawzajem. I nagle cała ta, dość wyzwolona i na swój sposób szczęśliwie skłócona komuna, staje w obliczu śmiertelnej choroby matki. Śmierć jest pokazana dosyć blisko, oczami córki, realistycznie, ale znów nakrytą pewną mistyczną powłoką. Znów towarzyszy jej podniosła muzyka, nie ma brzydoty (raczej wzruszający turpizm), nie ma dnia powszedniego, pełno jest scen symbolicznych, tak jakby każde odejście w Centrum Onkologii kreowało jakieś symbole. Krytycy są zachwyceni, ale przecież to wszystko już było. Choć byli też zachwyceni „Inwazją Barbarzyńców” – filmem utrzymanym w konwencji baśni o szczęśliwej eutanazji. Niektórych szokować może fakt, że mimo zgonu osoby najbliższej ludzie nadal kochają się, zdradzają, piją, i różnie, bardzo różnie, reagują na pogrzebach. Niektórzy nawet się śmieją. Ale mam wrażenie, że znów tak jak przy Masłowskiej, Szumowska nie dotarła do jakiejś prawdy, nie odkłamała żadnego tabu. Mimo, iż oklaski wciskane są w brzuch, autorka opisała tego co ona i nie tylko doświadczyła, tylko tyle i aż tyle, to znów powinien być dopiero początek, punkt wyjścia do jakiś rozważań, a nie efekt finalny. Chciałbym, aby takie filmy robione były częściej, uważam „33 sceny…” za film dobry, nawet więcej niż dobry, ale nie za wybitny. Uznanie dla Szumowksiej nie jest, jak chcą niektórzy dowodem na odrodzenie polskiego kina, tylko dowodem, że na bezrybiu i rak ryba. A filmy, które jedynie w pewnych momentach ocierają się o wybitność (rola Andrzeja Haudziaka) muszą za wybitne być uważane. Bo niestety, jak na razie, nic lepszego nie mamy.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Szumowska rozwinie się jeśli wyjedzie

do kraju, w którym funkcjonuje kinematografia.
Podobnie jak Jadowska.

www.pomocdlarenaty.pl


Niekoniecznie

Ona jest zdolna w pozyskiwaniu kasy, tak mówią jej znajomi, 33 sceny to koprodukcja. Na zachodzie może mieć ogromną konkurencję, w Polsce ma nazwisko, odniosła sukces, teraz znów dostanie kasę. Po to jest ten cały instytut. Pytanie, co zrobi ze swoim potencjałem?

Chyba ze chodzi o rozwój artstyczny, ale to musisz mieć, tego się nie da nabyć, nawet gdy wyjedziesz.


Hm,

co do Masłowskiej, to smieszy mnie, że już kilku blogerów konserwatywnych czy prawicowych się przemianą Masłowskiej zachwycało w S24.
A dla mnie Masłówska (choc znam tylko “Wojnę polsko-ruską...” to jednak prawie tylko forma, treści tam niewiele, zaleta jej leży w języku, formie, ewentualnie w wykreowaniu własnego świata ( a raczej swiata dresiarskiego tamże).

Co do Szumowskiej, niestety nie znam (i na prowincji chyba nie poznam:(, ale z recenzji wynika, że jednak może mi się podobać, lubię takie mroczne filmy.

A tego to ci nie wybaczę:)

“Choć byli też zachwyceni „Inwazją Barbarzyńców” – filmem utrzymanym w konwencji baśni o szczęśliwej eutanazji”

Spłyciłeś strasznie ten film, no i co w tym dziwnego, że byli zachwyceni?
Dla mnie jeden z lepszych filmów to był.

I ja wiem czy on miał konwencje baśni?
Szkoda, że go nie posiadam, bo bym go opisał w moim nowym cyklu filmowym, co nadchodzi wielkimi krokami.
Ale wspominam jako rzecz świetną.

pzdr


No chyba, że o kasę chodzi

Ale tu się roztopi.

www.pomocdlarenaty.pl


grzes

Ja bardzo lubię ten film, ale on jest utrzymany w konwencji baśni, tyle tam cierpienia, co prawie wcale, ot zapal jointa z heroiną i możesz dalej prowadzić żarciki z kumplami z roku 68.. To jednak jest trochę trudniejsze


To fakt,

“Inwazja” fajna była…

“Pierwszy raz jest zawsze najlepszy. Będzie pan za nim tęsknił”.

I ta trzeźwa uwaga, że w pewnych miejscach i czasach wszyscy są kretynami.

Dobry film, naprawdę.


Majorze, masz może rację,

ale “Inwazja …” nie jest filmem o chorobie wbrew ani o śmierci.
To hymn na cześć życia, że tak górnolotnie powiem, przyjaźni, miłości, seksu, zmysłowości…
Nawet jak naiwny, to piekny.

A baśń widoczneie odebrałem zbyt zgodnie z jej definicją, a tobie chodzi o potoczne rozumienie słowa “baśń”, okej, wtedy jakoś w miarę można tak powiedzieć.

A oglądałeś może “Jego brat” albo “Motyl i skafander”?

Albo trochę z innej beczki “Oskar i pani Róża” (było kiedyś w Teatrze TV, bo filmu chyba nie było) i ksiązeczka Schmitta też niezła.

pzdr


33 sceny

Film jest nudny. To chyba jego największa wada. Miał nawet podobno nieść potencjał pewnej zabawy czy poczucia humoru, ale w kinie słyszałem śmiech tylko przy kolejnych “kurwa” i “pierdolę”. Na tym polu także klęska.

Słusznie zauważyłeś Majorze, że to wszystko już w kinie było, pisanie więc o odwadze Szumowskiej, łamaniu barier i nowym spojrzeniu jest bezsensowne.

Aktorstwo – średnio. Przeciętnie. Katastrofą dla filmu bylo obsadzenie w głównej roli obcokrajowca. W filmie tak osobistym i skupionym na uczuciach i emocjach, wymagane jest “wejście” oglądanjącego w historię, przeżywanie jej jako swojej. Rozjechanie się tego co się słyszy ze słowami które widzi się na ustach, uniemożliwia w praktyce emocjonalne przeżywanie filmu. Każdy taki zgrzyt wsadza w fotel, krzycząc – “to tylko film, a to tylko aktorzy”. Znikają emocje, zaczynamy spoglądać chłodnym okiem. No i wychodzi cała “pospolitość”. Bo tych parę dobrych scen nie jest w stanie go uratować.

Zreasumuję to tak: od klasy “Cześć Tereska” dzieli go miliony lat świetlnych. Tyle samo od mozliwości nazwania “filmem wybitnym”. Ale kierunek jest w miarę dobry. Może tempo niewłaściwe, ale… będzie lepiej. i tego się trzymajmy.

PS – podpisuje sie pod wszystkimi zachwytami na temat “Inwazji…”. To wprawdzie inna szuflada niz “33 sceny…”, ale też i zupełnie inna liga.


Subskrybuj zawartość