Wygrzebane z bloxa (8 października 2008)

Placek śliwkowy.

Ciasto – dla mnie – cokolwiek mitologiczne.

Podobnie jak babeczki.

A czemu? Wszystko zaczęło się w szkolnej stołówce, od pewnej piosenki, godzącej ostrzem dziecęcej i niezbyt zrozumiałej satyry w panią od polskiego:

Płynął Topacz tratwą, nurtem rwącej rzeki,

Naraz zakrzyknęła: „Ach! Moje wypieki!

Babeczki dymią, a placek śliwkowy

Ledwie się trzyma. Mieć piekarnik nowy!”

Przyszła jesień, na Nowym Kleparzu pełno śliwek. Zaopatrzyłam się więc w wyżej wzmiankowane frukta, dołożyłam jeszcze słoiczek miodu wielokwiatowego. Ponoć to ten najgorszy, ale co za różnica.

Wracając nabyłam jeszcze w osiedlowym dwusetkę rumu i oczywiście stłukłam ją przed wejściem, wytwarzając na klatce podejrzaną aurę.

Kotwice dno złapały, Topacz ciasto błaga

„Nie zwęglaj się, proszę”, lecz to nie pomaga

Wdziewa więc Topacz wielkie rękawice

Naraz świszcze kamień, godzi w potylicę

Ten konkretny placek śliwkowy podobno przypłynął z Malty. Może joannici szmuglowali go na tratwach…

Najsampierw trzeba utrzeć masło z cukrem na puszystą masę. W moim przypadku wyszły z tego jakieś żółte oblepione kawałki. Nieważne. „Nigdy się nie cofać. To element tej samej logiki”. No to siup dwa jajka w to.

„Au, au!” – krzyknęła. „Cóż to za postacie

I czemu w moje biedne ciasteczka rzucacie?”

Gdy już powstanie coś w rodzaju gęstego kremu, należy odstawić miskę i w jakimś innym naczyniu wymieszać mąkę z cynamonem i proszkiem do pieczenia. Niektórzy nie lubią cynamonu. Nic nie poradzę, placek śliwkowy jest jak życie i zawsze trafi się w nim jakiś niepożądany element. Pakujemy zawartość do miski z jajeczną pulpą, dla dystynkcji przesiewając przez sitko. Aha! Dolewamy rumu, oczywiście nie tego, co wcześniej się słukł.

Zatopimy cię Topaczu

Czy ty wiesz co to oznacza

Kto kamieniem toczy boje

Na nim skończy życie swoje

Tortownica o wymiarach 24 cm… Jasne, już się rzucam z ekierką. Wybrałam prostokątną formę o nieznanej średnicy i promieniu, nasmarowałam papierkiem po maśle, wcisnęłam masę i wyłożyłam na niej śliwki.

Później, gdy już nastąpiła klęska, przyszła Margola, naprawiła mi nożem kontakt który wypadł był, i powiedziała śliwki skórką do dołu, bo inaczej ciasto nie urośnie. I to wszystko za cenę jednej kawy oraz tajemniczo zdematerializowanej szczotki.

„Nie boję się! Za miesiąc będę w Pakistanie

Mieszkańcom tamtych Gotek niosę swe przesłanie

Posyłam im także partię polskich ciast

Bo jestem łączniczką tych dwóch pięknych miast!”

W tej samej misce, dla oszczędności przy zmywaniu i wybrania resztek ciasta, następne dwa jajka się wbijają i stykają z miodem, skórka cytryny się ociera (lubieżnie), a śmietana zalewa całość i zmięszana z nią jest. Chyba poleciałam stylem starych książek kucharskich, gdzie kury, przeznaczone do gotowania, kładą się zaraz po zarżnięciu w zimną wodę na godzinę, potem wyjmują się, otrząsają z niej, trzymając za nogi kładą do gotującej się wody etc.

„Za brak telewizora, jak również sedesu

Za dręczenie Pieniądza aż do sił twych kresu

Za pieprzenie kotka za pomocą młotka

Musi cię, Topaczu, sroga kara spotkać!”

I to w zasadzie tyle. Podejrzanym śmietanowym produktem maskujemy śliwki, włączamy nasz piekarnik na sto osiemdziesiąt schodków, z pietyzmem pakujemy weń ciasto i udajemy się pieprzyć bzdury na blogach. Albo też popijać wermut z kolegą P., czy cokolwiek nam przyjdzie do głowy.

Topacz już nie wszczynał dalszej polemiki

Rzucił się ratować z ciastem pojemniki

A kamienie świstały i kolejne sprzęty

Na tratwie pogrążały się w rzeczne odmęty…

Po trzydziestu minutach należy grzecznie zapukać we drzwiczki, zapytać placek o samopoczucie i dla zachęty oraz animuszu posypać go słonecznikiem. A on się mile puszy i nadyma. Tyle, że, cholera, nie mam zapałek ani wykałaczek, więc nie mogę go sprawdzić na okoliczność. Czatuję pilnie na linii frontu…

Apdejt: już do mnie przybył, majestatyczny i doskonale wypieczony przedstawiciel swojej maltańskiej odmiany. Delikatnie go oprószam cukrem pudrem.

Spożywać należy z herbatą w domowym zaciszu, a w piątkowe wieczory po pracy, w kabarecie, przy wódeczce. W końcu dorośli już jesteśmy i śpiewamy cokolwiek mniej głupie piosenki.

Został w końcu tratwy kawałeczek mały

A na nim piekarnik cudem ocalały

Wtem lina puściła i Topacz odpłynął

Zostawiając po sobie cienką smużkę dymu…

Ech, czasy…

Pozdrawiam nostalgicznie, jako ta ja.

Średnia ocena
(głosy: 0)
Subskrybuj zawartość