GDY ŻYŁY DINOZAURY (17)

Na początku tych łagrowych wspomnień opisałem dzieje pani Janiny, Rosjanki spolszczonej i osiadłej we Wrocławiu. Obciążyła mnie masą konfekcji, którą miałem przewieźć przez granicę i w Sojuzie wysłać do jej najbliższych. Tekturowa walizka, która tak rozwścieczyła polską celniczkę w Kuźnicy Białostockiej, leżała nad moją pryczą jak wyrzut sumienia! Coś należało z nią zrobić, skoro dowiozłem ją tak daleko – czekali na nią przecież potrzebujący! Dowiedziałem się, gdzie w Szuszarach jest poczta i poszedłem nadać paczkę w głąb Rusi. Wiedziałem, jak to należy zrobić właściwie, bo kilkukrotnie towarzyszyłem mamie, gdy wysyłała paczki do własnej rodziny na Polesiu. Miałem więc ze sobą odpowiednio duże pudło tekturowe, kawał białego grubego płótna, igłę i nici oraz ołówek kopiowy. W Sojuzie paczkę należało obszyć białym płótnem, na którym adres pisało się tym trwałym ołówkiem. Być może miało to chronić przesyłki przed wszechpanującym złodziejstwem? A może spełniało takie postępowanie wyśrubowane socjalistyczne normy estetyczne?

Poczta okazała się mała drewnianą chałupiną, w której na cele pocztowe wygospodarowano jeden obszerny pokój. Dość starawa diewoczka, może raczej cioteczka, zważyła dobra konfekcyjne do wysyłki i okazało się, że jest wielki problem! Tego szmacianego dobra było niemal 12 kilogramów! No to co? W Sojuzie paczka może mieć do 10 kilo! No to mamy problem. Na szczęście babuszka odstąpiła mi jakiś nieduży karton, więc mogłem rozdzielić dary na dwie paczki. Miałem tylko dwa razy więcej obszywania płótnem! No i podwójne adresowanie ołówkiem kopiowym. Nie pamiętam tylko, czy była jakaś woda do maczania ołówka, czy zmuszony byłem zwilżać go w ustach. Miałbym wtedy ciemnoniebieski język, a to bym zapamiętał! Chyba…

Nie poznaliśmy nikogo z mieszkańców Szuszar. Nie było okazji, by ich spotykać. Mieszkaliśmy w naszym baraku na końcu osiedla i nikt tak daleko się nie zapuszczał. Gdy po pracy niekiedy szliśmy na stację elektriczki, by pojechać do Leningradu, to też nie spotykaliśmy miejscowych. Albo byli w pracy, albo już z niej wrócili. W jedynym sklepiku jaki pamiętam, też klientów było niewielu, podobnie jak towarów. Tylko raz oglądali nas w świetlicy sowchozowej. Podczas świętowania 22 lipca.

W świetlicy tej odbyły się też obchody święta sowchozu. Może to była któraś rocznica powstania tego proletariackiego przedsiębiorstwa zniewolenia chłopa? Z tej okazji przyjechała polska grupa artystyczna. Studencka! Szybko się zapoznaliśmy, zwłaszcza, że w trupie artystycznej były piękne dziewczyny, a w naszej nie było żadnej. Cztery koleżanki radzieckie z naszego łagru nie porażały urodą. Szybko się okazało, dlaczego powstał polski zespół folklorystyczny. Mieli do wyboru albo pojechać na obóz komsomolski, podobny do naszego, tylko że gdzieś w Azji, na terenach stepowych, gdzie pracuje się nocami, a dzienne upały się przesypia. Założyli więc grupę wokalno-taneczną i lecieli wiązanki partyzancko-ludowe, przetykane zaangażowaną poezją robotniczo-chłopską. Repertuar miał wielkie wzięcie. Myślę też, że był prześwietlony, oceniony, ocenzurowany i zaakceptowany. Repertuar miał wzięcie, dziewczyny też miały wzięcie, choć ja nie uczestniczyłem w braniu, czego pewnie żałowałem. Branie miał Leszek, ale nie pamiętam, czy zaliczył wówczas jakieś awanse u najurodziwszej z artystek. Ciekawe, czy on pamięta?

Średnia ocena
(głosy: 3)

komentarze

Wciąga:)

ale jak się rozkręciło i ciekawa tematyka pod koniec tekstu zaczęła, to wredny autor uciął i niepamięcią się tłumaczy:)


Grzesiu,

seksu internacjonalnego po prostu nie było z powodu braku możliwości i braku chęci. Jak były chęci, to nie było możliwości, a jak były możliwości, to nie było chęci…
:)


Subskrybuj zawartość