Słuchając Petera Greena

Słucham Petera Greena i myśli kłębią mi się w głowie. Kłębią się w tle, na drugim planie. Za tymi myślami produktywnymi. Bo myślenie o Greenie jest nieproduktywne. Myślenie o nim jest dołujące.

Młody Peter Green był gitarowym Bogiem. Dla mnie, takim co najmniej, jak Eric Clapton, o którym tak pisali zwolennicy na londyńskich murach, w końcu lat sześćdziesiątych. John Lennon sam skromnie zauważył wtedy, że jest popularniejszy od Jezusa.

Peter zaczął karierę u Johna Mayalla. Po opuszczeniu mayallowych Bluesbreakers przez Erica Claptona. Pograł, zagrał genialnie swą kompozycję “Supernatural”, popraktykował i podziękował za współpracę, by, wraz z kolegą z zespołu perkusistą Mickiem Fleetwoodem, założyć własną grupę Fleetwood Mac. Do dziś uwielbiam ich pierwsze płyty, na których grali bluesa. Owocna była podróż grupy do ojczyzny bluesa. W Chicago spotkali swych herosów – czarnoskórych twórców elektrycznego bluesa, z którymi nagrali jamowy album z dwoma krążkami.

W tym mniej więcej czasie Amerykanie z Canned Heat nagrali również podwójny album z Johnem Lee Hookerem. Paru białasów zachwyconych czarnym bluesem. Tytuł ich ówczesnego przeboju “Let’s Work Together” był hasłem, które trafiało do wszystkich. Poprzez te wspólne grania muzyka oryginalna, korzenna, trafiała do młodzieży na całym świecie. Do mnie też. To wtedy się zaraziłem.

Dlaczego jednak Peter Green mnie tak dołuje? Otóż wpadł w wielką i głęboką dziurę psychiczną! Rzucił zespół, który sam stworzył i wywindował do światowej czołówki, bo nie mógł znieść tego, że muzyka bluesowa przynosi takie fury pieniędzy! Trochę też nie podobało mu się odchodzenie od czystego bluesa, choć sam miał w tym największy udział. Jego ówczesne i absolutnie genialne kompozycje nie były już wyłącznie bluesami. “Albatross”, “Man of the world”, “Oh well 1 & 2” i “Green Manalishi” stały się rekordzistami sprzedaży, bijąc na łeb utwory Beatlesów i Rolling Stonesów razem wziętych!

Tego umysł Petera nie zniósł. Rzucił grupę i pojechał do izraelskiego kibucu pracować jako grabarz. Symboliczny pogrzeb kariery muzycznej supergwiazdy! Po tym odejściu zniknął z muzycznego rynku, choć jego przeboje do dziś krążą po całym świecie. “Black Magic Woman”, genialnie zagrana przez Carlosa Santanę, to też dzieło Greena!

Po latach leczenia psychiatrycznego i osamotnienia wielbiciele dotarli do niego. Grupa muzyków zakochanych w jego twórczości namówiła go do powrotu. Przypomnieli mu granie na gitarze, które już w znacznym stopniu zapomniał. Zaczęli wspólne granie i koncertowanie. Nazwali się Splinter Group, czyli Grupa Rozłamowa. Grają do dziś.

Ale to nie jest TO granie. Zniknął gdzieś hipnotyczny urok greenowskiego grania. Głos stracił barwę, dźwięczność. To już cień Wielkiego Petera Greena! I to właśnie mnie dołuje. Może jednak nie powinno? Może powinienem cieszyć się, że JEDNAK żyje i gra. Że nie dołączył przed laty do Umarłych Za Wcześnie...

A KOGO TAKIE STAROCIE MOGĄ INTERESOWAĆ???

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Joteszu, mnie na ten przykład bardzo

to obchodzi, bo kocham muzykę z lat 60/70/80, a Fleetwood Mac swoje piętno na niej odcisnęłi i cieszę się, że Peter Green znów w akcji, bo bez muzyki byśmy całkiem zdziczeli, bardzo serdecznie pozdrawiam.


Hm, słabo znam Fleetwod Mac,

ale wspomniałeś Canned Heat, strasznie lubię ten chyba jeden z ich większych hitów:

I chyba w jakimś filmie był.
Albo mi się tak kojarzy.
Poza tym kojarzy mi się ze składanką, kiedyś przez Marka Niedźwieckiego w radiu California tak zwanym promowaną, fajna tam muza jest, aż muszę gdzies odnaleźć te dwie kasety, znaczy siostrze zakosić:)


Arundati,

podobno muzyka łagodzi obyczaje, co ja często cytuję, dodając na końcu znak zapytania. Muzyka Greena, jego wczesne kompozycje są balsamem dla skołatanego umysłu. Szkoda, że jego umysł był tak niespokojny i tyle cierpień mu przysporzył...


Grzesiu,

ten utwór Puszkowanego Gorąca jest jednym z wczesnych hitów. Ciekawostką jest w nim zamiana ról. Śpiewa Ślepa Sowa, czyli Alan Wilson, gitarzysta i harmonijkarz. Na harmonijce gra Niedźwiedź Bob Hite. Parę lat po tym nagraniu Alan zmarł po przedawkowaniu prochów, w wieku 27 lat. Bob zmarł na serce dużo później, co pewnie miało związek z jego niedźwiedzią tuszą...


@jotesz

Kogo obchodzą starocie? No na ten przykład mnie, bo jak dla mnie Fleetwood Mac skończył się po odejściu Greena. Bluesowy etap – ooo taaak, ale “Rumours”, że przez litość o latach 80tych nie wspomnę? Litości… Dzieki za przypomnienie, choć ostatni akapit wprawia mnie w wątpliwość czy iść na koncert (jakoś w kwietniu grają chłopaki w Holandii)

pozdro


Starocie...

...są dobre, jeśli się bronią. Jak chorał gregoriański, albo wczesny Fleetwood Mac…

Petera Greena ja bym chętnie posłuchał, gdybym miał możliwość! Cytuję:
“W 1996 roku magazyn muzyczny MOJO ogłasza ranking na gitarzystę wszechczasów, w którym Green zajmuje trzecie miejsce, za Hendrixem i Cropperem, wyprzedzając Erica Claptona. Jako pierwszy angielski gitarzysta otrzymał nagrodę W.C. Handy Blues Award w kategorii najlepszy comeback za “ROBERT JOHNSON SONGBOOK”. Zostaje także zaproszony, razem z zespołem Fleetwood Mac, do Rock ‘n’ Roll Hall Of Fame.”

http://www.music.tet.pl/peter_green/biografia.html

ps. Ten płytowy come back miał miejsce w 1998 roku!


Subskrybuj zawartość