Keith Richards "Życie"

Skończyłem czytanie tego opasłego tomu, liczącego niemal 600 stron. Po lekturze mam mieszane wrażenia. Nigdy nie byłem wielkim fanem Rolling Stonsów. Od zawsze bardziej lubiłem początki ich grania. Bluesy, klasyczne, czarne, z Delty. Najbardziej Małego Czerwonego Kogucika. Po “Let It Bleed” odstałem od RS. Mam owszem te późniejsze płyty, ale nie słuchałem ich tak często jak tych wczesnych. Teraz ukazała się autobiografia Keitha Richardsa. Najpierw po angielsku i narobiła dużo hałasu. Rozeszło się od razu po świecie, że Mick Jagger wściekł się za zdanie, że ma małego małego. Do tego dodano, że po publikacji tych wspomnień już nigdy nie znajdzie się w tym samym miejscu co Keith, co postawiło pod znakiem zapytania jakąkolwiek dalszą działalność Rolling Stones. Szkoda, bo w 2013 należałoby urządzić 50 rocznicę powstania jednego z najsłynniejszych zespołów świata. A tu nici…

Wreszcie, dość zresztą szybko, wydano książkę w Polsce. Wydawnictwo Andrzej Kuryłowicz “Albatros” wyprzedziło innych. Dlaczego nie zrobił tego “In Rock” albo “Kagra”? Spóźnili się? Za mało chcieli zapłacić? Dość, że Albatros sprzedał chyba wszystko empikowi, w którym chcąc, nie chcąc, i ja kupiłem tę cegłę. Ładnie wydana, szyta, z obwolutą – porządna książka. Wcześniej przeczytałem, że marnie tłumaczka zredagowała sprawy “gitarowe”, ale ja tego nie wychwyciłem, bo nie gram na gitarze, ani na niczym, nie znam nut, tonacji, teorii muzyki, więc nic mnie z tej branży nie mogło złościć. Dla takich malkontentów najlepszym tłumaczem byłby wirtuoz języka angielskiego i gitary. Dobrze byłoby też, gdyby kiedyś ćpał, chlał, i wyszedł z tego.

O ćpaniu i chlaniu jest w “Życiu” Keitha bardzo dużo. Jak dla mnie nawet ciut za dużo, ale jakoś przebrnąłem. I tu rodzi się we mnie pytanie – czy polecać tę książkę innym, czy nie? Sam nie wiem. Po mnie wspomnienia te będzie czytać moja Naj, i wtedy zobaczę, czy ją wciągnie. Nigdy nie była fanatyczką RS, ani nawet rocka czy bluesa. Ot, tyle co przy mnie się osłuchała. I to dawniej, bo teraz to głównie na słuchawkach spożywam muzykę w drodze do pracy i z powrotem, więc ona w tym nie uczestniczy. Jeśli ktoś lubił kiedykolwiek muzykę zespołu Rolling Stones i ciekawiło go choć trochę życie jego członków, to dowie się masę interesujących rzeczy. Pozna nieco bliżej pana Richardsa, bo wiedza o nim nigdy nie była zbyt rozpowszechniona, poza tym, że ostro imprezował, brał i chlał. Po przeczytaniu okazuje się, że nie tak dużo jak choćby pewien Ozzy…

Ja czytając, słuchałem muzyki RS w tym również tej późnejszej. Ze zdziwieniem odkryłem, że to fajne kawałki. Teraz mam wiele muzyki do ponownego odkrycia. Późne płyty RS, solowe albumy Richardsa i Jaggera, sprawdzenie, czy płyty Jaggera to taki szit, jak je Keith opisuje. Richards nie jest dla mnie dobrym wokalistą, dopiero teraz zaczynam go rozpoznawać. Jagger głos ma dużo ciekawszy, no i momentalnie rozpoznawalny. Ale ostatnie dzieło Sir Micka, czyli zespół Superheavy, to nie jest żadne cudo, a w porównaniu z płytami RS, nawet tymi słabszymi, to dla mnie szit. No chyba, że dałem się zmanipulować wewnętrznie Keithowi…

Średnia ocena
(głosy: 2)

komentarze

W uzupełnieniu...

zacytuję recenzję Bartka Chacińskiego z wrześniowej “Polityki”:

“No to skupmy się na tym Superheavy w takim razie. Będzie to skupienie podobne do tego, jakie musi panować w kuchni budki z hamburgerami, gdy klient (czyli my) podchodzi, wyciąga kasę i prosi o kanapkę. „A z czym?”. „A co macie”. „No, mamy odgrzewanego hamburgera z Jaggerem, kanapkę z kurczakiem tandoori wg przepisu AR Rahmana, wegetariański placek z Joss Stone, tradycyjne tosty Dave’a Stewarta z Eurythmics i jeszcze nowość, ryż z fasolą a la Damien Marley”. „To poproszę ze wszystkim!”.

Tu zaczyna się chwila skupienia, która trwa i trwa – prawie 53 minuty. Słychać z zaplecza krojenie i przygotowywanie składników, które są pakowane we wczorajszą bułę, której potem nie będziecie w stanie nadgryźć, choćbyście byli wyposzczeni, bo mimo całej otwartości nie da się tego zmieścić w ustach tak, żeby poczuć smak wszystkiego naraz. Tym bardziej, że kucharz od siebie doda parę składników przypadkowo walających się na desce i splunie, żeby całość udało się związać (sos za drogi) – zarazem na dobry początek trawienia i jako wyraz obrzydzenia dla klienta, który nie wie, czego chce. Oczywiście trudno będzie wyczuć jakiś smak na poziomie ogólnym – najmocniejsze w takim zestawieniu muszą się okazać kuchnie egzotyczne – jamajska (młody Marley) i hinduska (znany z muzyki do „Milionera Slumdoga” Rahman). Stłumią nawet dobrze znany smak Jaggera, który – trzeba przyznać – mimo wielokrotego odgrzewania (a może dzięki niemu) nie stracił charakterystycznego aromatu spalonego tłuszczu. Zresztą po co się wczuwać – gdybyście się skupili nad smakiem, uznalibyście co najwyżej, że Jagger smakuje jak Jagger, a Joss Stone – jak Joss Stone. Choć większość i tak zada sobie pytanie, czy nie będzie aby sensacji następnego dnia.
Nie, nie będzie sensacji. Wstałem, przeciągnąłem się, świat był taki jak przedtem.”

http://polifonia.blog.polityka.pl/2011/09/19/poprosze-kanapke-ze-wszystk...

Dokładnie tak samo odbierałem to nachalne “worldowanie”, natłok rytmów jamajskich i nadmiar wokalistów. Zrobiło się z tego Superciężkie zamieszanie!


joteszu

do tej książki się przymierzam od dawna i chyba sobie kupie po 1. RS bardzo lubię, w zasadzie z każdego okresu da ich słuchać z przyjemnością, ale ten do “Some girls” jakoś najbardziej mnie rajcuje :)

Superheavy nawet nie sprawdzałem na YT. teraz skupiam sie nad totalnie kontrastowymi klimatami. od jakichś strasznych blekmetali po naszego ulubionego Arvo Parta :)


Teraz Jagger!

Od dziś zabieram się za biografię Micka napisaną przez Marca Spitza. Nie wiem, na ile jest ona autoryzowana przez bohatera. Może jest mu nawet wbrew? Sprawdziłem w sieci – Spitz nie ukrywa, że biografia – autoryzowana, a wręcz napisana wspólnie z Jaggerem – jest odpowiedzią na jeden z największych hitów wydawniczych ubiegłego roku, czyli na autobiografię Keitha Richardsa zatytułowaną po prostu “Życie”.

No, może być ciekawie…


ciekawe jak to wszystko widzi

uwolniony od nałogów Jagger i nie uchylający się Keith? :)

inny wielki rokendrolowiec Lemmy powiedział coś takiego “lato 1975 było zajebiste. nic z niego nie pamiętam, ale go, kurwa, nigdy nie zapomnę” :)


Jagger nie miał nałogów!

On tylko próbował, ale nie ulegał. Można pozazdrościć!


ja właśnie pozyczyłem od kumpla

film “Cocksucker Blues” dziś sobie obejrzę. mocna rzecz podobno :)


chyba

MAŁO BLUESA W TYM “FILMIE”...


joteszu

nooo nie wiem, znaczy wiem, ale jak obejrzę to Ci powiem :)


A ja nie lubię jakoś biografii muzaycznych i książek o muzyce,

więc pewnie i tej nie przeczytam.

Ale nie tad dawno wyszła autobiografia TOmasza Budzyńskiego “Sould side story”, to może kiedyś się za nią wezmę.

P.S. Tak se próbuję przypomnieć i wychodzi mi chyba że jedyna biografia muzyczna jalką w życiu przeczytałem, to Riedla pt. “Rysiek”, ciekawa zresztą.


P.S. Pewnie każdy zgadnie, jaki

jest ulubiony utwór grzesia Roling Stonesów(acz utworów znam mało), ale lubię gadać oczywistości, więc proszę sobie posłuchać


grzesiu

też nie lubię książek o muzyce. za to uwielbiam o muzykach :)


Bardzo ładne, proszę pani Pino,

Docencie, pewnie znasz Tiamatową wersję i Kobranockową?
Bo właśnie se posłuchałem, ale jednak oryginał rządzi.

Co do ulubionych roling stonesów, to jeszcze mam jeden kawałek całkiem mi miły


grzesiu

i Laibacha i Residentsów i wiele innych

Kobranocka – super. jeden z najlepszych polskich tekstów rockowych ever. a fraza: “patrz pod płotem polski diabeł zdechł / autovidol czuć mu z ust” jest mistrzowska.


Docencie,

ja też znalazłem film “Cocksucker Blues” i sobie obejrzę solo. dopiero potem może pokażę rodzinie…
:)


Youtuby

są mi niedostępne dźwiękowo, bo zepsuł mi się dźwięk w kompie, a lenię się naprawić... Nie śpieszę się, bo to złodziej czasu!
:)


Subskrybuj zawartość