Moje zdziwienie na 20-lecie

Nie będę pisał o całym okresie minionych dwudziestu lat, do czego namawia „Gazeta Wyborcza”. Nie ma potrzeby. Napiszę o tym, jak ono się zaczęło dla mnie. Nawiążę też jednocześnie do jej innej akcji – debaty „Pustynia historyczna? III RP wobec przeszłości”.

Nie wiem od którego momentu „Gazeta” liczy minione 20-lecie: od początku 1989 roku, podpisania umów Okrągłego Stołu, od wyborów czerwcowych, czy też powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego? Mało istotne, ten rok jako całość jest przełomowy. Jednak to, co działo się w 1989 roku rozpoczęło się jeszcze jesienią 1988 r., a nawet latem – od propozycji złożonej przez gen. Kiszczaka, aby zakończyć strajki i rozpocząć porozmawiać Okrągłym Stole o możliwości ponownej legalizacji „Solidarności”, a także reformach politycznych i gospodarczych.

„Solidarność” przed oficjalnym złożeniem tej propozycji i poinformowaniem o tym w telewizji, nie miała możliwości się zorganizować. Nie było możliwości wybrania swojej reprezentacji. Do tego potrzebna była nie tylko możliwość prawna, lub choćby ciche zezwolenie władzy, ale także pełna informacja o zachowaniu się ludzi i ich działalności w latach wcześniejszych. Czyli już na wstępie była potrzebna „polityka historyczna” opozycji dla opozycji i jej przyszłych wyborców.

O setkach ludzi działających w podziemiu nikt nie słyszał. Znani byli tylko ci, o których pisano w podziemnych gazetach (bo zostali np. aresztowani) i których państwowe media obwiniały o całe zło. Podziemne władze „Solidarności”, czy też ogólnie mówiąc – opozycji, nie były wybrane. A opozycję wówczas stanowili głównie ci, którzy mieli własne gazety, a nie działacze w zakładach pracy czy na uczelniach prowadzący konspiracyjną działalność. W niektórych przypadkach stało się tak, że raptem ktoś kto zaangażował się w działania opozycyjne w 1988 r. i w jakiś sposób został nawet członkiem komitetu strajkowego, albo też – jak śmieliśmy się wówczas – liderem kanapowej opozycji trawiącej czas na dysputach, a czasem i modlitwach oraz pokazywaniu się na wszystkich możliwych mszach i uroczystościach kościelnych, miał dostęp do najważniejszych ludzi w opozycji. Raptem też ludzie, którzy byli znani z działalności z 1981 roku, a później nie angażowali się w żadne odważniejsze działania, znowu zaczęli się pojawiać blisko lub w samym centrum wciąż nielegalnych władz „Solidarności”. Ich kapitałem była pamięć innych o roku 1980 – pełnionych wówczas przez nich funkcjach, i zarazem niewiedza o działaniach ludzi w latach podziemnej działalności.

Z kolei liderzy opozycji z powodu zasad konspiracji nie mogli wiedzieć co kto robił i ile robił. Wydawać by się więc mogło, że powinni byli być zainteresowani poznaniem historii działań w okresie stanu wojennego i w latach późniejszych. Jeśli już zdecydowali się na dobór a nie wybór współpracowników, to powinni byli zatroszczyć się o sprawiedliwe ferowanie swoich sądów i opinii. Tak się jednak nie stało. Nikt z byłych gdańskich liderów podziemia do dziś nie wykazywał praktycznie żadnego zainteresowania opisem faktograficznym podziemnej „Solidarności” i NZS. Zajmują się co najwyżej opisem własnej działalności. Stąd łatwość z jaką jednych można było uważać za działaczy a o innych zapominano. Dla liderów bowiem ważna stała się nie działalność w przeszłości, ale bieżąca użyteczność „pionków” działalności opozycyjnej. Bo czyż za pionków każdy z liderów nie zaczął uważać wszystkich tylko nie siebie? To był skutek braku oddolnej demokracji wśród opozycyjnych ugrupowań – wszystkich bez wyjątku.

Nie było więc mowy o reprezentatywności „Solidarności” – czy opozycji, tak jak to było w 1981 roku. Tzw. reprezentanci „Solidarności” praktycznie byli jedynie liderami zorganizowanych przez siebie nielegalnych struktur. Czy jakaś zorganizowana przez kilka osób struktura, której fundamentem było posiadanie możliwości druku i wydawania własnego pisma, a która z czasem – a szczególnie w 1988 roku – mogła się rozrosnąć dodatkowo o kilkudziesięciu współpracowników dobranych na zasadzie podobania się liderom-założycielom, reprezentowała kogokolwiek poza nimi samymi?

Władze PRL nie chciały rozmawiać z „Solidarnością” lecz jedynie z reprezentantami nielegalnej opozycji – i to nie ze wszystkimi. Najłatwiej władzy było się pogodzić na rozmowy z ludźmi opozycji związanymi z Kościołem, trudniej – z KOR, a niemożliwe okazało się zaproszenie do rozmów przedstawicieli jawnie antykomunistycznej opozycji. Głównym postulatem było relegalizowanie „Solidarności”. Gdyby to nastąpiło szybko, to możliwe byłoby budowanie demokratycznych, oddolnych struktur. Na początek związkowych, ale w ślad za takim sposobem reaktywowania „Solidarności” i wybierania jej reprezentantów, musiałyby pójść inne inicjatywy społeczne – oczywiście poza tymi, które miały ambicje tworzenia partii politycznych. Ich tworzenie zawsze wymaga inicjatywy kilku osób. Inaczej jednak mogło się stać z komitetami obywatelskimi, które mogły służyć do apolitycznego wybierania przez społeczeństwo swoich przedstawicieli do samorządów lokalnych i do parlamentu. Niestety, inicjatywa komitetów obywatelskich została zaatakowana przez rodzące się partie polityczne i tym samym zniszczona. Była też często wykorzystana jedynie jako „siła robocza” do wygrania wyborów samorządowych w 1990 r., a później porzucona jako zbędny balast. Komitety były zakładane w różny sposób i przez różnych ludzi. Wezwanie do ich zakładania nie padło wraz z odgórnym powołaniem Komitetu Obywatelskiego przy Wałęsie. Stąd jakże często jakaś grupka odgórnie powoływała jakieś lokalne struktury, które z tego powodu nieraz popadały w konflikt regionalnymi władzami „Solidarności”. Z różnych więc powodów niepowodzeniem zakończyła się pamiętna idea „samorządnej Rzeczypospolitej” z 1981 roku. Rzeczypospolita miała być samorządna nie za sprawą aktywności obywatelskiej ale partii politycznych.

W Gdańsku w 1988 r. próbowano oddolnie budować nowe struktury „Solidarności” z pominięciem dotychczasowych, podziemnych władz Związku, na których czele stał Bogdan Borusewicz. Już we wrześniu 1988 r. powstał na bazie komitetów strajkowych z sierpnia 1988 roku Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny „Solidarności” na czele z Jackiem Merklem (coś na kształt MKZ z 1980 r.). Był on popierany przez całą młodzież robotniczą, która kontestowała podziemne władze Regionu Gdańskiego. Było to oczywiście zerwanie z przeszłością, z działaczami, którzy ofiarnie narażali się w konspiracji w stanie wojennym, ale których to oskarżano o brak działań od połowy lat 80. W końcu udało się w Gdańsku powołać w styczniu 1989 r. jednolitą strukturę pod nazwą Tymczasowy Zarząd Regionu. Z tym, że był on jedynie formalnie wybrany – kandydatów było tyle ile miejsc, a ustalono ich nazwiska podczas kuluarowych rozmów. Tak odradzała się demokracja w „obozie Solidarności”... Prezydium Zarządu składało się z osób nie reprezentujących gdańskie zakłady pracy lecz konspiracyjne struktury. W sferze politycznej na pewno osoby te reprezentowały opinię większości członków i sympatyków „Solidarności”, ale czy wyrażały ich pracownicze potrzeby i przekonania – tak jak miało to miejsce w 1981 roku? Wątpliwe.

Sposób odradzania się „Solidarności” był sprzeczny z przyjętą uchwałą programową Związku na zjeździe w hali Olivia w 1981 roku. Najważniejszą sprawą dla delegatów było uznanie, że ludzie muszą być równi, że mają takie same prawa, a nadrzędną sprawą jest poczucie wspólnoty w budowaniu pomyślności kraju. „Solidarność” była wyjątkowym przykładem w naszej historii na demokrację bezpośrednią. Nigdy społeczeństwo w takim stopniu nie współdecydowało o najważniejszych sprawach swojego Związku, zakładu pracy, a mogło jeszcze i powinno – gminy, powiatu, regionu i kraju. Związek swoją strukturą, sposobem podejmowania decyzji i wyłaniania władz pokazał, że człowiek w państwie ma szansę czuć się podmiotem, że może wierzyć w to, że od niego mogą zależeć losy kraju (także jego małej społeczności lokalnej, zakładowej czy uczelnianej). Według uchwały programowej władza nie mogła być atrybutem jednej grupy, musiała się legitymować oddolnym, społecznym mandatem. Nie chodziło przy tym o głosowanie na partię czy inną organizację, lecz o wybór konkretnego człowieka – musiał on uzyskać od swojej społeczności mandat.

Niereprezentatywność, brak oddolnej weryfikacji, była wymogiem chwili, bo jak się organizować jeśli wciąż władza nie pozwalała na legalne działanie. Powoływanie w zakładach pracy jawnych choć nielegalnych struktur szło bardzo opornie i spotykało się z utrudnieniami ze strony administracji, partii i OPZZ. Niereprezentatywność (w rozumieniu zasad przyjętych w 1981 roku) miała swoje dalsze konsekwencje w wyborze Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, ustalaniu listy osób mogących zasiąść przy Okrągłym Stole, a w końcu przy ustalaniu kandydatów na listach do parlamentu w wyborach w czerwcu 1989 roku. O tej rysie na odradzającym się „ruchu solidarności” nie powinno się zapominać, gdyż zaważył on na formowaniu się elitarności tzw. postsolidarnościowych elit.

W 1989 roku głosowaliśmy na szyld „Solidarności”, na ludzi, którzy w wielu przypadkach byli symbolami oporu i walki o demokratyczną i wolną Polskę. Mogli być symbolami, ale co wspólnego np. Kaczyński miał z Elblągiem, Wajda z Suwałkami a Michnik z Bytomiem? Nie reprezentowali ludzi lecz ideę, którą wyborcy pamiętali z 1981 r. i w reprezentantach „Solidarności” wciąż ją widzieli. Reprezentowali więc nie tyle siebie ale wiarę biednych,. spracowanych i zniechęconych do rzeczywistości ludzi, że wystarczy obalić komunę, aby było lepiej. Nie była to jednak reprezentacja „Solidarności” lecz opozycji. Czym innym było rozumienie „Solidarności” w 1981 roku, jako oddolnej reprezentacji ludzi pracy – robotników i inteligencji, a czym innym była ona w czasie rozmów Okrągłego Stołu i później – jako narzuconej odgórnie reprezentacji politycznej złożonej z wybranych przedstawicieli grup opozycyjnych. Taki sposób doboru ludzi na listy wyborcze Komitetu Obywatelskiego do wyborów w czerwcu 1989 r. kontestował wówczas Tadeusz Mazowiecki. Wiedział, że to nie są zasady demokratyczne, że nie o to ludzie „Solidarności” walczyli, aby rozpoczynać legalne istnienie Związku od łamania tych zasad.

Odgórny dobór ludzi decydował o ich przyszłych karierach. Nigdy tego błędu przez minione 20 lat nie udało się naprawić i już nie jest do naprawienia. Oddolnej demokracji – w myśl zasad z 1981 roku – ani też państwa obywatelskiego już nie będzie.

W 1989 roku zaangażowałem się trochę w działania gdańskiego komitetu wyborczego – w pionie „medialnym”. Na tyle ile mogłem bo przecież musiałem jednocześnie pracować. Po kilku spotkaniach i wielu rozmowach bardzo ich klimat mi się nie spodobał. Jeśli ktoś oglądał film „Gracze” opowiadający o prezydenckiej kampanii wyborczej w 1990 roku, to ja świadkiem pokazanych tam klimatów byłem już rok wcześniej. Rozmowy o tym od kogo co zależy, kto jest ważniejszy, z kim nie należy rozmawiać i kogo się trzymać, no i – kto trzyma kasę.

W 1980 roku byłem najpierw na strajku w stoczni a później wspomagałem na tyle ile mogłem MKS w Gdańsku – jako student, a więc nieważny pionek w rozgrywkach wewnątrz MKS. Wówczas była zupełnie inna atmosfera. Nie było, albo ja nie dostrzegałem, takiego podlizywania się, zabiegania o względy tych, od których mogło coś zależeć w przyszłości. Działało się dla „sprawy” a nie własnej kariery. Satysfakcję czuło się z dobrze wykonanej pracy a nie z osiągniętego zysku czy stanowiska. Dobra praca i umiejętności miały przecież decydować o ewentualnych awansach i zarobkach a nie towarzyskie czy partyjne powiązania. Tę działalność, co było najważniejsze, weryfikowano w bezpośrednich wyborach w zakładach pracy i na uczelniach.

Z 1989 roku najbardziej pamiętam właśnie to oderwanie się od etosu „pierwszej Solidarności”. Raczej przypominało to okres sanacji, gdzie po zakończeniu wojny zaufani i ich kumple nie tylko z I Brygady dbali o swoje uprzywilejowane pozycje. Kariera Nikodema Dyzmy mogła się spokojnie rozpocząć właśnie w 1989 roku, a tym bardziej później. Tym więcej jest możliwości dla Dyzmów im mniej jest oddolnych wyborów, oddolnej demokracji i państwa obywatelskiego. Tym więcej jest też populizmu, demagogii, frazesów i pustej propagandy. Najważniejsza staje się gra pozorów – forma a nie treść.

Dlaczego w 1989 roku przestraszono się tej podstawowej, oddolnej demokracji, dlaczego od owego roku każda formacja polityczna idąca do wyborów, która wcześniej krytykuje elitarność i chwali zasady demokratyczne po wygranych wyborach zajmuję się przede wszystkim „ustawianiem” własnej nomenklatury? Dla mnie ta elitarność i nomenklaturowy aparat partyjny to garb po PRL, którego nikt się nie pozbył i nie chce się pozbyć. Najbardziej w swych sloganach o demokracji i państwie obywatelskim skompromitował się AWS, UW, PiS, LPR i Samoobrona, a dziś kompromituje się PO. Po postkomunistach przecież nikt się nie spodziewał, że im zależy na oddolnej demokracji i państwie obywatelskim.

Partie utrwalają państwo nomenklaturowe oraz powiązania inicjatyw społecznych i działalności biznesowej z działaczami partyjnymi. Każda partia ma swoją „szarą sieć”, swój „Telegraf”, „Przekaz”, różne fundacje i zaprzyjaźnionych biznesmenów, którzy nieraz w kłopotach wyciągną rękę i zatrudnią u siebie lub polecą swoim znajomym. Partia swojego człowieka może zrobić prezesem KGHM, Orlenu, Ciechu, TVP itd., itp. W kilkanaście miesięcy z partyjnego szaraka można się stać milionerem. Czyż nie opłaca się więc partyjniakom popieranie obecnie panujących zwyczajów i sposobów działania partii? Bez podlizywania się, „noszenia teczki” za partyjnym bosem byliby przecież nikim.

Partyjni liderzy, prezesi, przewodniczący czy szefowie boją się, że bez aparatu, któremu za wierność muszą się odpłacić w sposób materialny, nie istnieją. Dlatego też dla partyjnych bosów wszystkich opcji historia była i jest mało ważna, a jeśli już to ma ona opisywać symbole i im służyć. Ma więc być albo kontr „gazetowyborcza” i środowisku UD oraz UW, ma wskazywać na „fałszywą opozycję”, kryptokomunistów, demaskować Żydów i pseudopatriotów, albo też ma bez pardonu wdeptywać w ziemię wszelkie nacjonalizmy i „oszołomstwo”. Historia dla partyjnych kacyków i związanych z nimi „salonów” i autorytetów jest jakże często tylko narzędziem. W parze z ich „polityką historyczną” idzie propaganda, idą związani z nimi publicyści, telewizja i pisma. Towarzyszom im różne biznesy. Czyż nie można być historykiem i jednocześnie zasiadać w radzie nadzorczej paliwowej spółki? Można. Czyż nie można być poprawnie politycznym historykiem i otrzymywać dotacje, granty w pierwszej kolejności, bardzo wysokie honoraria za kilka stron maszynopisu? Można. Takie same zwyczaje panują przy opłatach dla rzeszy rządowych, ministerialnych czy samorządowych doradców, ekspertów i gabinetów politycznych. Jaka demokracja takie i zwyczaje.

Demokracja dziś polega na przypodobaniu się „masom”. Czasem życie partyjne porównuję sobie do zasad panujących w kurniku, w którym nie jeden kogut rządzi, ale podzielił się z innymi na strefy wpływów. Nieustannie podskubują się nawzajem, aby ich strefa była większa (można to też porównać do dzielnic opanowanych przez różne gangi walczące między sobą o wpływy z haraczu od biznesu i sprzedaży amfy pospólstwu). Na koguty nie spada żadne łajno, mogą się jedynie obrzucać inwektywami. Na stojące niżej nioski nieustannie spada jakaś śmierdząca grudka. Czasem gdy łeb podniesie może być walnięta odgórnie twardym dziobem i zdegradowana na sam dół kurnikowej hierarchii. Wówczas jednak ma ten luksus – bo niżej spaść nie może, że może się zacząć podlizywać innemu kogutowi. Ha, może zacząć już wcześniej – ale musi mieć do tego jakieś predyspozycje, czyli siedzieć na górnej żerdzi ale gdzieś na skraju. Inny kogut nęci – będę ciebie mniej obsyrwał, będę dbał i ciebie z rozkoszą pokrywał. Za tobą może przyjdą inne kury a wówczas tego ohydnego koguta z lewej zadziobię i ośmieszę.

W roku 1989 próbowałem zrobić coś podobnego co udało się zrobić we wrześniu 1980 roku. Mianowicie 9 lat wcześniej wpadłem na pomysł, aby zaapelować o przynoszenie do MKZ w Gdańsku dokumentację fotograficzną ze strajków w sierpniu z różnych zakładów, a także archiwalne zdjęcia z różnych wydarzeń z przeszłości. Wówczas szefową Działu Informacji była Joanna Wojciechowicz. Poparła pomysł. Wydrukowano trochę ulotek i je rozdano. Po kilku dniach umówili się ze mną najpierw jeden a później drugi fotograf amator. Żaden z nich swoimi zdjęciami z 1970 roku nie chwalił się nawet przed rodziną. Negatywy leżały ukryte w zakamarkach mieszkań. Pierwszy przyniósł wstrząsające zdjęcia z Gdyni (te z kolejki Gdynia Stocznia), a drugi zdjęcia płonącego komitetu PZPR w Gdańsku i rozjechanych na ulicy przez czołgi ludzi. Powierzyli mi swoje negatywy. W łazience w domu wykonałem kilka kompletów i zaniosłem Joannie Wojciechowskiej. Zapaliła się do mojego pomysłu, że te zdjęcia trzeba pokazać, że trzeba urządzić wystawę, która pokazałaby co się działo 10 lat wcześniej. Zajęła się już dalej wszystkim. W 1989 roku nie spotkałem Joanny w „Solidarności”. Szukałem więc ludzi, którzy poparliby inicjatywę wydania apelu o zdjęcia z okresu stanu wojennego i urządzenie otwarcia 13 grudnia 1989 r. w Gdańsku wystawy o podziemnej „Solidarności”. Nikogo to nie zainteresowało.

Nie pamiętam już wszystkich, z którymi rozmawiałem. Zapamiętałem reakcję Borusewicza, który uważał, że są teraz ważniejsze sprawy na głowie, że trzeba przebudowywać Polskę i iść do przodu, a jeśli ktoś chce robić wystawę czy wydawać książki to może to robić sam bo komuna przecież pada. Zapamiętałem też odpowiedź Szymona Pawlickiego i p. Aleksandrowicza, którzy kierowali Komisją Kultury KK „S”. Odpowiedzieli mi, że zajmują się ważniejszą sprawą! Organizowali… olimpiadę „Solidarności”. Po co – zapytałem, czyż nie ważniejsze jest pokazanie i opowiedzenie tego, co robiliśmy? Otóż nie. Sport miał „Solidarność” promować za granicą. Gwiazdy sportu miały przyciągnąć wszystkie stacje telewizyjne, miały być bezpośrednie transmisje, setki dziennikarzy. Dziś chyba nikt nie pamięta, że taka inicjatywa była, że nic z hucznych zapowiedzi nie udało się zrealizować.

Pierwszą fotograficzną wystawę „Solidarność” zorganizowała chyba dopiero w 2000 roku. Zapłaciła wówczas dwóm zawodowym fotografom za udostępnienie zdjęć (ale tylko na tą konkretną wystawę) po 250 zł od zdjęcia. Przy czym jednemu z nich po to, aby obniżył cenę z 400 zł na 250 zł dano medal „Solidarności”, a jak dano jednemu to i od razu drugiemu.

Nie mogłem zrozumieć dlaczego coś co dobre było w 1980 roku w 1989 roku było w opinii chyba wszystkich, z którymi rozmawiałem bez znaczenia. Takich zdziwień przez minione 20 lat miałem wiele.

Może jest tak, że historia o Grudniu ’70 była po prostu jedynie przydatna do walki z komuną, a gdy uznano wroga za pokonanego to podobne świadectwa uznano za mniej ważne? Dopiero po kilku latach zdjęcia, wspomnienia, historyczna publicystyka zaczęła nabierać znaczenia – w walce między ludźmi wywodzącymi się z „Solidarności”. Zaczęto sięgać do tych wybranych faktów, które miały wspomóc tę lub przeciwną stronę. Wydaje się więc, że dla polityków wywodzących się z „Solidarności”, szerzej – z opozycji demokratycznej, od zarania niepodległości ważna była „polityka historyczna” – jako narzędzie, oręż w walce z konkurentem politycznym. Być może taka refleksja jak moja jest nieobca i innym. Dlatego też nie ma dobrych książek i filmów o „Solidarności”, a pamięta o niej zdecydowana większość Polaków jako o czymś niezbyt dobrym i wstydliwym.

Stąd puentą mego tekstu niech będzie cytat z nadesłanego tekstu do „Gazety”, który opisywał minione 20-lecie. Jest rok 1991: „Jakiś facet goni mnie w Pszczewie na rynku, chyba podpity, wymachuje pięścią: »ty, kurwa, Solidarność...«”. Autor tego wspomnienia działał w Pszczewie w Komitecie Obywatelskim. Na widok przeklinającego bezrobotnego wsiadł na rower i zwiał.

http://wyborcza.pl/1,97274,6228773,Solidarnosc_ucieka_rowerem__Reporter_...

(Powyższą refleksję obiecałem kiedyś Leskiemu i Pyzolowi. Oni spowodowali, że napisałem ten tekst)

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Leszku

tekst przeczytam, mam tylko kilka pytań o NSZ, a raczej o ludzi

W 2004 lub piątym powstał film o Ws, był Płażyński, Huelle, Tusk nie widziałem tam Ciebie, dlaczego?

i dwa bardzo zainteresowała mnie postać Marka Sadowskiego, możesz w osobnej notce coś więcej o nim napisać?

pozdrawiam

prezes,traktor,redaktor


max

Film robił Paweł Zbierski, który w 1992 r. knuł, aby mnie wyrzucono z pracy w “GW” i aby objąć samemu funkcję red. nacz. co mu się udało. Swoją drogą był to film zrobiony w celu promocji Tuska, a poza tym byli w nim niektórzy ludzie, którzy bezpośrednio zainicjowali NZS na UG. Dlaczego ci a nie inni – nie wiem. Ważne, że był Marek Sadowski i Paweł Huelle. Szkoda, że nie było wielu innych.
O Marku i innych chłopakach będzie można przeczytać jak mi się uda wydać książkę.


Leszku

przeczytałem post. Niestety znowu gorzki w wymowie, ale kilka kluczowych zdań sobie wynotowałem

Odgórny dobór ludzi decydował o ich przyszłych karierach. Nigdy tego błędu przez minione 20 lat nie udało się naprawić i już nie jest do naprawienia. Oddolnej demokracji – w myśl zasad z 1981 roku – ani też państwa obywatelskiego już nie będzie.

brakuje takich naturalnych liderów, ludzi o prawdziwej życiowej postawie i uczciwości. Góry to nie interesuje

Sport miał „Solidarność” promować za granicą

Wyścig Solidarności do tej pory przyparwia znawców o śmiech, chociaż np. ostatni maraton był już w odpowiedniej oprawie, no ale to rocznica

pozdrawiam i powodzenia z wydawaniem książki

prezes,traktor,redaktor


Mam taka wątpliwość

Można było tak jak Mazowiecki dać świadectwo, że coś nie gra, nie tracąc kontroli.

Tyle, że przyznaję, że wygrała ta frakcja, która trzymała media, kontakty z Zachodem i fundusze..
I, że nie było czasu na organizowanie własnych struktur, dynamika zmian była zbyt wielka.
Jednych kupiono, drudzy sami zmienili szyki.

Jaka nauczka?


Igła

Nauczka? Dać sobie spokój z ideałami i pogodzić się z “noszeniem teczki” za kimś kto “coś” może.


Prawda jest brutalna

Można się nie godzić.
Szczególnie w polityce i ekonomii.

Tyle, że trzeba być silniejszym intelektualnie i ekonomicznie.
Kto miał wsparcie ( i kasę ) ten wygrał.
Kto docenił siłę mediów (?)...
Ten zorganizował GW za przechwycone fundusze.
Kto miał tylko ideały.
Ten przegrał.

Przywołujesz Mazowieckiego, no to dodajmy środowisko Halla, który uczy teraz historii w szkole i paru innych ( czystych ) polityków.
Będą mieli ładny, państwowy pogrzeb.
I pośmiertnie nadane odznaczenia.

Poduszki z orderami będą nieśli, .... no kto będzie niósł?
I pokazywał pyski w tv?


Subskrybuj zawartość