Nie jestem specem od Warszawy, bo bywam w niej okazyjnie, raz na kilka lat. Ale z jednym bym się nie zgodził – zmiany polityczne dały szanse także prowincji. Nie wiem, czy tu, gdzie mieszkam, czyli na wielkopolskiej wsi, nie dokonał się większy skok cywilizacyjny niż w takiej Warszawie. Przede wszystkim infrastrukturalny. 18 lat temu w przeciętnej polskiej wsi był jeden, dwa telefony (szkoła, sklep), nie było wodociągu, a wyposażenie szkoły pamiętało czasy naszych rodziców. Dziś wygląda to na ogół już zupełnie inaczej.
Gorzej z pracą, z rynkiem zbytu. Ludzie tu groszem nie śmierdzą, to i biznes siłą rzeczy kręci się słabiej niż w miastach. Niedawno w mojej okolicy zamknięto bar. Działał chyba tylko rok. Nie wytrzymał konkurencji dwóch sklepów spożywczych i tzw. klubu (oczywiście u strażaków), gdzie zwyczajnie piwo było tańsze. Ludzie nie przychodzili jeść i pić w ilości zapewniającej rentowność, bo gdzie indziej wychodziło im taniej, a potrzeba spożywania w cywilizowanych warunkach najwyraźniej nie była dostatecznie wielka.
Tylko jak chciałbyś to zmienić? Administracyjnie? Centralnie? To się nie może udać. W taki sposób nigdy się nie udaje. Przypomnij sobie miliardy wtopione przez Niemców w enerdówek.
Prowincja musi urosnąć ewolucyjnie, drepcząc za bogatymi aglomeracjami i nadrabiając zaradnością, gospodarnością, jak to w wielu miejscowościach ma miejsce.
Igło
Nie jestem specem od Warszawy, bo bywam w niej okazyjnie, raz na kilka lat. Ale z jednym bym się nie zgodził – zmiany polityczne dały szanse także prowincji. Nie wiem, czy tu, gdzie mieszkam, czyli na wielkopolskiej wsi, nie dokonał się większy skok cywilizacyjny niż w takiej Warszawie. Przede wszystkim infrastrukturalny. 18 lat temu w przeciętnej polskiej wsi był jeden, dwa telefony (szkoła, sklep), nie było wodociągu, a wyposażenie szkoły pamiętało czasy naszych rodziców. Dziś wygląda to na ogół już zupełnie inaczej.
Gorzej z pracą, z rynkiem zbytu. Ludzie tu groszem nie śmierdzą, to i biznes siłą rzeczy kręci się słabiej niż w miastach. Niedawno w mojej okolicy zamknięto bar. Działał chyba tylko rok. Nie wytrzymał konkurencji dwóch sklepów spożywczych i tzw. klubu (oczywiście u strażaków), gdzie zwyczajnie piwo było tańsze. Ludzie nie przychodzili jeść i pić w ilości zapewniającej rentowność, bo gdzie indziej wychodziło im taniej, a potrzeba spożywania w cywilizowanych warunkach najwyraźniej nie była dostatecznie wielka.
Tylko jak chciałbyś to zmienić? Administracyjnie? Centralnie? To się nie może udać. W taki sposób nigdy się nie udaje. Przypomnij sobie miliardy wtopione przez Niemców w enerdówek.
Prowincja musi urosnąć ewolucyjnie, drepcząc za bogatymi aglomeracjami i nadrabiając zaradnością, gospodarnością, jak to w wielu miejscowościach ma miejsce.
Pozdr.
popisowiec -- 16.12.2007 - 11:53