Chichot i duma

W pierwszych słowach pozdrawiam Was serdecznie, zachwycona faktem, że po licznych bojach, których opis by zanudził śmiertelnie odbiorców i nadawcę, powróciłam wreszcie na łono Sieci Wszechświatowej.

A po bitwie dzbany pełne wina, podział łupów aż do rana trwa. Czy jakoś tak.

W każdym razie: wróciłam z pracy, zarobiłam mało i na domiar złego wydałam prawie wszystko na czekoladę z migdałami tudzież bruschettę z mozzarellą, pomidorami, oliwkami i jakimś dziwnym zielskiem, ale: jutro jest impreza masowa, z tych najlepszych, dla skromnego kontrolera również. Wartości artystyczne swoją drogą, ale ja tam wiem, ile mi za co wpada do karmana. (Gretchen, tylko mi nie wytaczaj procesu o obrazę uczuć religijnych, to było po rosyjsku).

A tak się fajnie składa, że najlepiej zarabiam na tych, których najbardziej lubię. I jak tu nie być cynicznie dobrym człowiekiem?

Ogólnie jest przyjemnie, kaloryfery grzeją, laptop śmiga, z barku uśmiecha się do mnie słowacki rektyfikat, Kaczmarski śpiewa, pralka szumi, a jakaś obłąkana kobieta od godziny przysyła mi smsy, z których wynika, że dalej mnie kocha, choć byłam dla niej podła i zła.

A ja jestem tylko biednym, nieskomplikowanym prawakiem płci żeńskiej i nie łapię się w tych metafizycznych niuansach. Paskudny mój los i współczucia godny… Podobnie jak Jachoo był nieszczęsny niedawno, z tą lubelską kombinacją owocu i warzywa.

Na pewno chciałam napisać o czymś konkretnym. Zaraz. Niech się skupię.

Aha, już wiem. Spojrzenie na mą antyczną szafę mnie wprowadziło na trop.

Otóż, ma ona zasadniczo dwa skrzydła i środek. Na lewym jest przyklejony program pewnej konferencji – nie pierwszej, w której brałam udział, ale jedynej, gdzie wygłosiłam dwa referaty po angielsku, a to nie było łatwe. Drugi miał zresztą tytuł Breaking the stereotypes, he he.

Na środku jest przyczepiona kserokopia drzeworytu (nieźle brzmi) ze Statutów Jana Łaskiego. Przedstawia ona coś w stylu szesnastowiecznej wersji Tekstowiska. Nie dziwię się, że zasiadający pośrodku tego wszystkiego Aleksander Jagiellończyk ma wyjątkowo zagubioną minę.

Po prawej wreszcie stronie (oh yeah, koniec dygresji, normalnie brawa proszę dla tej niedużej pani) przyczepione jest zdjęcie Oriany Fallaci.

Do wielu osób mam szacunek i respekt, ale co mną do cholery kierowało, że właśnie tę niezbyt urodziwą postać (zwłaszcza, że w chwili robienia tego zdjęcia zdychała już na raka, ale ciągle, proszę bardzo – na ręce zegarek, paznokcie czerwone, w ustach szlug) przykleiłam sobie na szafie ponad dwa lata temu, ledwie osiedliwszy się na Mazowieckiej?

Może to, że przy całym do niej podziwie, była tak bezwiednie absurdalna i komiczna, w całym przekroju swego wściekłego i dumnego życia?

Ot, choćby takie coś: trzasnęły te porwane samoloty w wieże, ona się wkurwiła, trzasnęła manifest, no i co? I dupa, z powodu mało kto skumał przekaz:

Jej ostateczny postulat jest następujący: brońmy swojej kultury („za naszą cywilizacją stoi Homer, Sokrates, Platon, Arystoteles, Fidiasz”, z oczywiście demagogicznych powodów Fallaci nie wspomina o kilku mniej sympatycznych nazwiskach, nie mniej mocno stojących za naszą kulturą), brońmy swoich obyczajów („naszego sposobu jedzenia, picia, ubierania, rozrywki i przekazu informacji”), brońmy tego, że „możemy kochać się kiedy chcemy, gdzie chcemy i z kim chcemy”, brońmy tego wszystkiego skupiając się wokół sztandaru. Szum chorągwi (może usłyszymy w nich także poświst huzarskich skrzydeł) jest wszechobecny w tekście Fallaci. Flagi te są różne (czerwone i wielokolorowe) i w różnych wymachuje się nimi okolicznościach (w spontanicznych manifestacjach i na boiskach), ale to, co pisarkę interesuje naprawdę to sztandar jako symbol ducha jedności narodu. Podkreślmy – NARODU, a nie poszczególnych jednostek. Stąd, być może, niechęć do flagi na stadionach: nie tylko znajduje się w rękach chuliganów, ale celebruje jednostkowy sukces, podczas gdy Fallaci wyraźnie chodzi o dzieło zbiorowe, o ducha narodu w czystej, niewinnej postaci. O wyższości Ameryki nad Europą ma świadczyć, zdaniem Fallaci, to, iż robotnicy pracujący w piramidzie gruzu, w którą zamieniły się wieże World Trade Center, powiewali „amerykańskimi chorągwiami i wznosili zaciśnięte pięści z groźnym pomrukiem USA! USA! USA!”. (Tadeusz Sławek)

No i co ja mogę powiedzieć, jako ten chuligan niewątpliwy, nawet jeśli wyglądający niewinnie i momentami sympatycznie całkiem?

Ja mogę tylko zacytować tekst, który powstał kiedyś, kiedy z Kacprem na gg zaczęliśmy się zastanawiać, jak wyglądałby telewizyjny show “Gotuj z Nigellą”, gdyby podmienić główną prowadzącą. Wyszło nam takie coś:

GOTUJ Z ORIANĄ” – PROGRAM KULINARNY

Reżyseria: Olga Pieniążek, Kacper Sulak

Efekty specjalne: Chór Dalekomorskich Rybaków pod batutą E. Poncykowej

Tresura Łosia: Wujek Witek

Helikopter: w ogniu (wybacz Zuz…)

GONG!

Przestronna, jasna kuchnia z dużymi oknami. Na ścianach schludne kafelki w krzepiącym kolorze waniliowego budyniu, widoczne gdzieniegdzie spod setek fachowych durszlaków, noży i pateczek wiszących w przemyślnym porządku. Na stole rozsypana góra mąki, obok stosik jajek, kartony z mlekiem, sól, pieprz, curry, krem jajeczny custard, dziesięć astrachańskich łososi, paprykarz szczeciński i z niewiadomych przyczyn – mango. Przy zlewie wdzięczna sylfida po trzech porodach i sesji u Rubensa bawi się filuternie gorącym karmelem. Bystre oko telewidzów demaskuje ją niezawodnie jako NIGELLĘ LAWSON.

NIGELLA (z toskańskim zaśpiewem) Masło, masło jest dobre…

CIĘCIE. Wrzask. Przerażenie. Chór Dalekomorskich Rybaków pod batutą E. Poncykowej intonuje “Oto dziś dzień krwi i chwały…”. Do kuchni wpada ORIANA FALLACI z karabinem maszynowym w prawej dłoni, rozciętym policzkiem i trzepaczka rózgową we włosach.

ORIANA (ochrypłym głosem, ukazując brak zęba, wybitego jej przez birmańskich separatystów) Spierdalaj, darling. To mój program i gówno mnie obchodzi, że masło jest dobre dla skóry. Co ty, kurwa, wiesz o skórze? Kiedy w czterdziestym szóstym razem z Dostojną Kaczką wychodziłyśmy z lasu, masła nie było nawet na kartki. Skóry też nie było, bo Ruscy wywozili wszystko do fabryk za Uralem.

NIGELLA pod wrażeniem tej geopolitycznej argumentacji wzmocnionej kolbą karabinu udaje się do sąsiedniego studia na ploty. Oriana wzgardliwie zmiata ze stołu pozostawione przez nią produkty i z własnego chlebaka wyciąga składniki do ciasta na balistyczne ravioli z sosem z gorgonzoli. Oraz granat.

ORIANA (do kamery) To zamiast mango. A więc, co ja kurwa chciałam. Jeśli znajdujecie się w środku kambodżańskiej puszczy, grzęznąc w nieprzebytych bagnach, próbując za pomocą sygnałów dymnych przefaksować reportaż z linii frontu do “New York Timesa”, a jakieś obłąkane kobiety w trampkach żonglują obok was manierkami po rumie i opakowaniami po efedrynie, wtedy, kurwa, najlepsze co możecie zrobić, to porcja balistycznego ravioli. Pożywne i smaczne, a w razie nagłego ataku żółtków wystarczy je przyprawić napalmem…

W trakcie przemowy płucze ręce w benzynie, rozkłada miski, noże, deski i zaczyna kleić pierożki z ziołami i serem ricotta.

RAMKA NA DOLE EKRANU Prosimy o udzielenie azylu tymczasowego uchodźcom z ogarniętego wojną Burkina Faso. Los cywilów jest dramatyczny, lada moment zabraknie papieru toaletowego. A teraz składniki farszu.

ORIANA (wylewając przypadkiem na siebie roztopiony sos gorgonzola) Kurwa, kurwa, kurwa.

Chór Dalekomorskich Rybaków intonuje “Pamiętasz, była jesień, mały pokój pod różami, hotel numer osiem…”. Dyrygentka wrzeszczy, tworząc interesujący dwugłos z reporterką.

ORIANA (oddychając chrapliwie, odkłada wałek do ciasta i gasi trzydziestego szluga w musie truskawkowym) Gotowe. Pamiętajcie, szpinak i transport amunicji z Botswany, w tym tkwi sekret porządnego nadzienia. A teraz czas na naleśniki i wywiad z przywódcą rządu komunistycznych Chin.

Do kuchni wtacza się MAO TSE-TUNG. Jest mały, gruby i ma na szyi aparat fotograficzny. Oriana wrzeszczy na niego, jedną ręką podrzucając naleśniki, a drugą stenografując odpowiedzi rozmówcy na serwetce.

MAO TSE-TUNG Łosi łasi! (kłania się i wychodzi; w drzwiach zderza się z FIDELEM CASTRO)

FIDEL CASTRO Buenas notas, seniorita! Patria o muerte, la revolucion manana in Habana, no pasaran, han pasado, comprende? Muchas cerveza, muchas dollars, muchas senioritas.

ORIANA Ty latynoski bydlaku! (rzuca w niego durszlakiem)

WYBUCH BOMBY. Do kuchni wdziera się szwadron staruszek z biednego kraju Europy Wschodniej, osłaniany przez grupę zakonnic o stalowych dłoniach, uzbrojonych w dobrze obciążone lniane siatki.
JAKBY TEGO BYŁO MAŁO, sufit eksploduje i ukazuje się krążący nad budynkiem helikopter gwardii narodowej, pilotowany przez panią major SUZANNE J. RESHETKO.

ORIANA Spierdalać z mojej kuchni! (do kamery) W zawodzie reportera wojennego trzeba być przygotowanym na trudne sytuacje. Jak widzicie, przystąpiłam do kontrofensywy, miotając w agresora mini-patisonami w cieście oraz galaretką z nóżek. AU!!! Odprysk… szrapnela… ugodził moje… niewymowne… i rykoszetował... od szafki kuchennej. Krwawię! Ach, kurwa, kurwa, kurwa.

SUZANNE J. RESHETKO (kiwa głową nad sterami) Poetyka brutalnego liryzmu, wulgarność niepozbawiona wrażliwości… można doszukać się związków z Bergmanem.

ORIANA (przytrzymując wypadające jelita) To potwarz! Nie spałam z nim!

PINO MC (wchodzi do zrujnowanej kuchni, taszcząc ogromną żywą rybę) Jakoś mnie to nie dziwi.

ORIANA Co to za ryba? Ach, wy zwyrodnialcy, tchórzliwi lewacy, pozbawieni jaj obrońcy politycznej poprawności, skurwysyny! Gasnę... Umieram, po heroicznej walce, ściskając w dłoni obieraczkę do warzyw, widząc już w oczach zaszłych mgłą i przysypanych mąką upadek Europy… wściekłość... i duma… (nagle dociekliwym tonem reporterki) No powiedz kurwa, co to za ryba?

PINO MC (rzuca rybę na stół) Przedstaw się, Kurt.

RYBA Guten Tag. Ich heisse Kurt. Ich bin deutches fisch, prima sort. In polnisch: Kurt-ryba. Ha ha ha. Haben wir verstehen? (PINO MC odcina mu głowę tasakiem) Ich habe mal Kopf. Das ist End.

SUZANNE J. RESHETKO (schodząc do kuchni po drabince sznurowej) Doprawdy Pino, mogłabyś się postarać o normalną kurtynę. Ta Kurt-ryba nas kompromituje.

PINO MC (przestępuje nad trupem Oriany i stawia czajnik na gazie) Iii tam, drobne nadużycie semantyczne. Herbaty?

Dobrej nocy życzę...

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Pani Pino,

ja wiem, że to jest marudzenie, oraz czepialstwo, ale wie pani ja strasznie nie lubię kurdupli.

I generalnie jestem za wysokimi.

I ja rozumiem, że licentia.. i inne takie, ale proszę Pani Mao był bardzo wysoki. Naprawdę. To kawał był chłopa i na wszystkich z góry patrzył. No.

A poza tym, to mi się podobało.

Dobranoc


Panie yayco,

naprawdę? Laboga.

Na usprawiedliwienie moje mam tylko, że pisałam to bodajże na samym początku studiów, kiedy tkwiliśmy w jakimś Bizancjum i mogłam co najwyżej mieć pojęcie o tym, ile wzrostu ma Bazyli Wielki albo cesarzowa Irena. (A i tak nie miałam.)

Zaś Kacper to w ogóle jest były biotechnolog, a teraz lingwista stosowany, więc za cały background historyczny i politologiczny tego scenariusza niestety odpowiadam ja.

W temacie wzrostu przemilczę z urazą Pańskie uogólnienia krzywdzące.

dobranoc


Pani Pino!

Co do małych kobiet to jestem po Pani stronie. Z reguły bywają urocze.

Odnośnie rosyjskiego, to chyba powinno być „в карман”.

Pozdrawiam


A ja

szukałem tego przepisu na rybę po bałkańsku.
W zasadzie jestem głodny.


Dobrze mi się dzień zaczyna, Pani Pino,

najpierw zaproszenie na jakiś pokaz mody czy cuś, a teraz ten Kurt, że o Mao nie wspomnę. Nawet ta Fallaci nie jest w stanie zdemolować mego optymizu.

Tylko dlaczego ten piekielny longdog gapi mi się w oczy i wypycha nosem z lóżka? Nie móglby sie Kurtem zająć, albo ravioli ze szpinakiem?

Milego dnia życzę, a także imprezy masowej

abwarten und Tee trinken


Pani Pino,

ja faktycznie nie zaznaczyłem, że jednak się mnie rozchodzi głownie o zjawiska męskoosobowe.

Zresztą kurdupel – to formacja intelektualna. Często się to wiąże ze wzrostem, ale niekoniecznie.

Czy wspominałem, że o ile nie lubię kurdupli, to lubię za to nadużycia semantyczne?

Pozdrawiam


Pieprzenie bez sensu

...


Pino

ja od strony kulinarnej.
Przeżyłem własnie wzruszenie, jako że zauważylem mój text “sprzed lat” tu na txt pt. “Kakao z wypierdem” w dziale kulinarnym.

Jako puente do tego textu opowiem kawał.

Dawno, dawno temu żyl sobie drwal, który codziennie rano chodził do lasu drwa rąbać. Żona drwala przygotowywala mu co dnia koszyk z jedzeniem, czyli pyszne kanapki z szyneczką, sałatą, ogóreczkiem i masełkiem. Kanapki lądowały w koszyczku i kazdego dnia, równo o 12 drwal z koszyczka kanapeczkę wyjmował i zjadał.
Aż tu razu pewnego przychodzi w samo południe do koszyczka patrzy, a tam nie ma kanapeczki. I na drugi dzień to samo. I na trzeci itd. Wkurwil sie drwal niemożebnie, że ktos mu kanapeczki podkrada z koszyczka. Zaczaił się więc z siekiera za krzakiem i czeka na zbrodniarza. I doczekał się. Tuz przed 12 na polance, na której stał koszyczek wyladował orzeł. Otworzył koszyczek, kanapeczkę capnął i pofrunął. Drwal mocniej zacisnął pięść na stylisku siekiery i pognał za orłem. Przez lasy, pagórki i dabrowy az dotarl do góry, na której orzel miał swoje gniazdo. Nadludzkim wysiłkiem woli drwal na górę wlazł i z siekiera gotową do uderzenia wyglada zza głazu, patrzy a tu orzeł siedzi w gnieździe i pzaurem rozpakowuje kanapeczkę. Rozpakował ją, rozłozył chlebki na boki i szyneczkę szur! Wyrzucił. Sałatkę szur! Wyrzucił. Ogóreczke szur! Wyrzucił. Wziął te dwie kromki chleba z maslem gołe i zaczyna się nimi nacierac w te słowa skrzecząc- Booooże, ależ ja jestem pojebany!

Pozdrawiam noworocznie!!!


Zgadza się,

nawet w tagach je umieściłam wszak :)

pzdr Mad

Pozdrawiam także Pana Lorenzo z jego Fafikiem szanownym, Pana yayco wraz z formacją intelektualną oraz Pana Jerzego.

Panie Igło, zamieszczę, ale nie w tej chwili, bo mi się sos serowo-czosnkowo-jogurtowy jeszcze postanowi zwarzyć (dlaczego edytor podkreśla to słowo na czerwono?).

kłaniam się, oddalając


Nicponiu,

kocham ten dowcip, B. go opowiadała tak, że płakałyśmy na glebie :D

W sumie, takie jak ten pojebane teksty w formie Eintopfa, mają swój sens (choć ukryty), bo nigdy nie wiadomo, co się trafi poniżej, w koszyczku ;)

pozdrawiam Cię serdecznie


Pino

Ba! ten kawał w fazie finalnej wymaga gestykulacji, która via forum pisane jest nie do oddania.

Z tej “serii” jest jeszcze kawał o rycerzu i smoku trzygłowym, o dziku bzykającym wszystkie zwierzeta w lesie, o supermanie i superkobiecie i wiele wiele innych.

Jak Sylwestra się udało?

Nam świetnie. Okazało się bowiem, że najlepiej na bolący kregosłup jest ostro zapudrowac nosek. Co prawda impreza przeciagnęła sie nam do niedzielnego poranka i póxniej bolało jak cholera, ale bylo warto. Nie wiem jak się tu fotki wkleja to nie wkleję. Co może nie jest takie najgorsze, to niewklejanie, bo były obsceny straszne. Czyli jak w starym, ludowym przysłowiu- sex`n drugs`n rock`n roll.

Prawie nam się udało spędzić noc na komisariacie. No ale to juz nie te lata i sie nie udało ;)))

Za to w poniedziałek wali mi 36 w karczycho a jutro mojemu kumplowi 38 i dziś robimy wspolnie urodzinowo karnawałową imprezę.
Bedzie się działo. To pewne.

Zdrówko!


Ja w sprawie fotek:)

znaczy wkleja się je podobno prosto, tu jest ściąga:

http://tekstowisko.com/forums/54582.html

Pisże podobno, bo wkleiłem z 5 w swej historii blogera na TXT jakieś kilka miesięcy temu i już pewno zapomniałem.
No.

A i trochę przed czasem, ale wszystkiego najlepsze na te urodziny, no:)

pzdr


Zgadza się,

gestykulacja jest niezbędna, ale cicho, bo jeszcze nas przymkną za zgorszenie publiczne.

W Sylwestra byłam na najbardziej burżujskiej imprezie w moim życiu, nażarłam się rozmaitych pysznych rzeczy, których nazw nawet wymienić nie potrafię, opiłam się szampana, wódki z red bullem, oraz innych drinków, ale o dziwo, trzymałam się najlepiej z całej bandy.

To nie my stosujemy używki, nieczyste zagrywki, nie mamy pojęcia, co wkłada się do fifki, zieloni jak oliwki…

Wokół przechadzał się sztywny tłum babeczek, po których było widać, że swoje kreacje zaczęły obmyślać w październiku i wyłożyły na nie ciężką forsę. A ja miałam bluzkę za dwanaście zeta, no i co? “Pino, wyglądasz po prostu zajebiście”. :P

Może nawet zdjęcie takie jedno wkleję później (to się robi bodajże stawiając wykrzyknik na początku i na końcu linka, pytaj Serwera albo merlota najlepiej), bo wszak nie trzeba mi wierzyć na słowo, tylko muszę pomajstrować w fotoszopie i B. zasłonić gębę, bo nie wiem, czy byłaby zachwycona popularyzacją w tym nieznanym jej środowisku ;)

To wesołych urodzin życzę, tylko błagam, zbastuj już z tym tramalem, bo Twój brak kaca ewidentnie niezdrowe ma podłoże.

B. z kolei oczko stuknie w środę, ale jak na złość dzień wcześniej spada do Lądka Zdroju, pod pretekstem, że semestr jej na UCL się zaczyna. Też mi wykręt, phi.

zdrowie na budowie :)


A jeszcze apropos Oriany,

wkurzać mnie wkurzała strasznie tymi tekstami niektórymi poi 11 września, ale nie da się jej odmówić żarliwości i umiejętności pisania.
No i teskt o Żydach, co kiedyś w “Przekroju” był, a co zresztą którego na TXT fragmenty cytowałem, pięknie napisany.

No w w ogóle postać ciekawa i godna uwagi.
Musze coś jej dawnego przeczytać.

pzdr


Grzesiu,

Oriana była spoko, tylko trzeba ją brać z przymrużeniem oka.

Nawet zresztą ona sama na tym zdjęciu, co je mam na szafie, oczy mruży, ale to od dymu.

pozdrawiam serdecznie


No właśnie i ten dym,

i palenie do samego końca i rak do tego.
I walka.
Niczym bohater romantyczny:)
Więc tym bardziej mogę ją polubić.

A tak nie ta temat, to minął tydzień odkąd wypaliłem dwa po sobie ostatnie mentolowe papierosy w moim zyciu, he, he:)
pewnie będę tak sobie wmawiał do następnej ciekawej imprezy jakiejś lub do depresji kolejnej, która trza będzie przepalić, tę pustkę znaczy, no.
Idem, bo bredzić zaczynam.


Grześ

nie pal mentosów, bo mentosy są rakotwórcze.
Albo bezpłodność powodują. Juz nie pamietam w sumie. Za komuny były takie mentolowe chyba Carmeny i tak na nie mówili, że szkodliwe.
Popularne i giewonty nie budziły takich kontrowersji.
I tego się trzymajmy.


E tam,

o raka się nie martwię, w koncu sami wybitni na to umierają: Jonasz Kofta, Jacek Kuroń, ks. Tischner, Kaczmarski, Fallaci a Maciek Zembaty chciałby, ale na szczęscie żyje:)
W sumie mogę dołaczyć do tej grupy:), ale znając moego pecha, to umrę jak będę stary, zgryźliwy i w jakiś bardziej prozaiczny sposób, nie wiem potknę się o cuś i plum.

A bezpłodność?
No cóż, i tak nie wiem, czy chciałbym kogoś unieszczęsliwiać az tak, by dziedziczył moją pokręconą psychike np. lub był podobny:)

A poważniej, to tak jest, że jedyne papierosy jakie w mojej krótkiej i miejmy nadzieję, już zakończonej karierze palacza mi smakują (smakowały:)) to west ice.
Inne, mentolowe tyż, już niekoniecznie.


Pino

Jak zwykle pysznie gotujesz ;)

A ten biedny Kurt-ryba to karp? Bo tak jeszcze mnie reminiscencje świąteczno-noworoczne prześladują...

=> Grześ (btw)

co z przeglądem filmów?
czekam aż zaczniesz…


Artur nie Carmeny

tylko Zefiry.

No.


Grześ

tecumseh

o raka się nie martwię, w koncu sami wybitni na to umierają: Jonasz Kofta, Jacek Kuroń, ks. Tischner, Kaczmarski, Fallaci a Maciek Zembaty chciałby, ale na szczęscie żyje:)

to nie takie proste, bo na raka umarli tez Heniu, Kiwaczek, Grisza i Mietek- tacy żule z mojej parafii. Zbiór umierających na raka to nie jest jednak jakaś szczególna kompania. ;)))

W sumie mogę dołaczyć do tej grupy:), ale znając moego pecha, to umrę jak będę stary, zgryźliwy i w jakiś bardziej prozaiczny sposób, nie wiem potknę się o cuś i plum.

wpadnij wiosną do Wrocka. Wybierzemy sie polatac na paralotniach- jest szansa, że ci sie trafi jakiś efektowny zgon ;)))

A bezpłodność?
No cóż, i tak nie wiem, czy chciałbym kogoś unieszczęsliwiać az tak, by dziedziczył moją pokręconą psychike np. lub był podobny:)

eee, nie fisiuj, nawet jesli tak jest, to dzieci mają dziwną sklonność do nienaśladowania ułomności rodziców. Wystaw sobie, że te moje córki obie są z tych grzecznych, czego o mnie powiedzieć się nigdy nie dalo. Bóg mi świadkiem że nie wiem po kim to mają. Po matce tez nie.

A poważniej, to tak jest, że jedyne papierosy jakie w mojej krótkiej i miejmy nadzieję, już zakończonej karierze palacza mi smakują (smakowały:)) to west ice.
Inne, mentolowe tyż, już niekoniecznie.

ja mantosów uzywam wyłacznie jako bazy do blantów. Żeby np. w knajpie nie było czuć, że sie maryche pali. Bo zaraz sie albo ktos przyszwagrować chce, albo zakazać. Tak czy siak niedobrze. Mnie zaś coraz częściej nachodzi zniechęcenie w stosunku do papierosów. Nie powoduje to jakiegos odejścia od nalogu- bo ja palę od 2 do 3 paczek dziennie (w zalezności od długosci dnia i jego intensywności). Ale czasami mam poczucie, że juz mnie to trochę wkurza. Nawet nie tyle jaranie, co sam przymus wewnętrzny. Z drugiej strony tak sobie myślę- i co, rzucic i juz nigdy nie zajarać? No syf okropny. Póki co więc palę. Zwłaszcza, że bywając ostatnio w szpitalach porobili mi rózne badania, w tym i klatki piersiowej, z których wynika niezbicie, że mi nie szkodzi. Może jak zacznie to sie przejmę. Ale tez niekoniecznie. Nie mam jakichs ambicji odnośnie długowieczności a raczej w kierunku intensywności. A dzieciaki juz prawie odchowane, więc luz.


Gretchen

dooookładnie! Zefiry. Ta nazwa miała chyba sugerować świezość, czy coś w tym guscie. No i powiew był, z tego co pamietam, ale bardziej z szaletu niż świeżej bryzy ;))


Artur

Nazwa chyba i miała sugerować świeżość, a paczka była taka jasno zieloniutka, żeby jeszcze wzmocnić skojarzenie z bryzą.

I poszła ta fama, że mentolowe papierosy zabijają plemniki – w tej formie poszła po moim podwórku. Piknie.


Gretchen

przydałoby sie kiedyś zrobic na txt taki zbiór pradawnych, komunistycznych urban legends. Nie sądzisz?

A przecież było tego sporo. Jak się nazywal ten antybiotyk, który ponoć popity pepsi colą dzialał jako środek antykoncepcyjny? Nie pamietam. A to była jedna z lepszych legend moim zdaniem.


Ja pamiętam tę urban legend

z dzieciństwa, późne lata 80-te, może już poczatek 90-tych nawet o czarnej Wołdze krążącej po ulicach i ludzi porywającej.
Chyba głównie dzieci.takie plotki krązyły.


czekaj, czekaj...

biseptol?

Oooo taki zbiór legend to byłoby coś :)

Bo to jest gdzieś na wierzchu jeszcze, jeszcze się kołacze, ale niedługo to nawet echo po tym nie zostanie.


Gretchen

biseptol, o to to to!

I kawał:

Lekarz przepisał babeczce czopki na cośtam. Niewazne na co. No i ta babeczka przychodzi do niego z wuzytą po tygodniu, jakaś taka obrzmiała, sina i ogólnie słabująca twierdząc, że te czopki to nie tylko nie pomagaja ale ogólnie sie po nich czuje źle. Lekarz zatroskany ale i zaniepokojony pyta:

- No ale co tez, łyka pani te czopki czy jak?

- Nieeee (sarkazm) do dupy se wkladam!


:))

Ja miałam ostatnio taką historię na żywym organiźmie moim:

Na drzwiach wejściowych do naszej poradni stoi jak wół, że zajmuje się tym czym się zajmuje. To nawet ma swoją logikę, żeby człowiek wiedział gdzie wchodzi.

Nie można jednak pominąc milczeniem faktu, że w tym samym miejscu do kilkunastu miesięcy wstecz była poradnia dermatologicza.

Kilka tygodni temu wchodzi do nas kobieta, starsza ale nie babinka. Rozgląda się z przestrachem, który mnie już zupełnie nie dziwi, bo każdy kto przekracza próg publicznej służby, ma to przerażenie w oczach.

To wychodzę z anielskim uśmiechem do pani, pytam a ona mówi, że potrzebuje dermatologa. To ja jej, że dermatolog jest gdzie indziej, i tu adres.

Na co ona nachyla się do mnie, to ja do niej. Odwija opatrunek i zaczyna mi objaśniać, że jej się coś zrobiło. O, tu się zrobiło.

Na co ja, że nie jestem dermatologiem.

Na co ona, że jednak jej się zrobiło.

Na co ja, że naprawdę nie jestem lekarzem.

Na co ona, że może jednak mam coś (???) czym mogłaby sobie psiuknąć, albo obmyć.

Na co ja, że nie mam.

Na co ona niedowierzając pyta, czy napewno.

Na co ja, że na tysiąc procent.

Na co ona: co mam zrobić.

Na co ja: iść do dermatologa, albo do apteki…

Apteka! – zabrzmiało jak eureka – czy oni mi tam pomogą?

Jestem przekonana, że bardziej kompetentnie niż ja.

Zawinęła opatrunkiem palec, i wciąż niedowierzając poszła.

Dobra, bo zaśmiecam wątek chyba i Pino się znierównoważy jeszcze.


W sprawie legend miejskich

wystarczy skorzystać z googla , no chyba, że ktoś lubi sam zrobić raz jeszcze to, co inni już zrobili.

Dodam jeszcze, że sulfamidy nie są antybiotykami, pozdrawiając


Rafale,

ja mam nadzieję, że późnym wieczorem się wyrobię z tekstem o pierwszym filmie, acz może to być późną nocą:)
A jutro z drugim, no.
Acz wszystko to niue jest na 100 proc:)

Ale ty pisz, najwyżej nawiążę do twojego tekstu/tekstów, jak filmy będę znał.

Pozdrówka.


Panie Yayco

Oczywiście sulfamidy (sulfonamidy) nie są też środkami antykoncepcyjnymi.


Artur,

w sprawie raka, fakt, egalitarne to jest, a nei elitarne, ale poleciałem trochę tekstem Macieja Zembatego z jakiehgoś wywiadu, chyba dla “trybuny nawet, w dodatku świątecznej, bo u mnie w domku był taki rytuał, że tata raz w roku “Trybunę” kupował, akurat na Święta Bożego Narodzenia, co zresztą mi się strasznie pozytywnie kojarzy i powodem ubawu jest corocznego:)
Ale w tym roku, nie kupił, buuu:)

A co do dzieci, może masz rację, ale ja zauważam, ż eim starszy jestem, tym bardziej odkrywam, że podobny (szczególnie w niefajnych) rzeczach jestem do rodziców:)
A kiedyś mi się naiwnie wydawalo, że jestem totalnie inny.
Co ciekawe, odkrywnaie podobieństwa nie ułatwia dogadywania się, ale to inna działka już.
Paralotnie, kusząca perspektywa w sumie, acz nie wiem:)

Ad papierosy, no bo uzależnienia są wkurwiające, sa fajne, ale świadomość, że musisz to robić, to taka srednia jest.
Ale się nie znam w sumie.

Kończe, bo i tak pod tymn tekstem milion wątków i każdfy gada o czym innym, a Pino, pewnie zdezorientowana zupełnie.
Chociaż czy Pino może być zdezorientowana?
pewnie nie…

Znmaczy jakoś to wolność ogranicza, nawet jak samo uzaleznienie smakuje i przyjemność sprawia i krzywdy nie czyni.


Witam, wróciwszy z rubieży,

nareszcie jestem bogata. Marzenia się spełniają, he he.

O, i Gretchen wpadła. No i dobrze, bo towarzystwo już zdawało mi się pod pewnym względem monochromatyczne. :P

Równowagą moją się nie przejmuj, C3H53 i wszystko jasne…

Jako, że Tekstowisko bawiąc uczy, a ten motyw z mentosami przewinął się już w grudniu (pozdro Artur), podczas świątecznej ustawki pod Kinoteką poratowałam kolejną nikotynową sierotę, czyli B, częstując ją fajką i odnośnym tekstem na temat bezpłodności – “akurat coś dla ciebie”. :)

Panie yayco – a w sumie, czemu nie? Zagraj to jeszcze raz, Sam…

pozdrawiam wszystkich Gości


>Gre

biseptol na masę kupowały Rumunki, bo u nich Słońce Karpat wprowadziło 100% zakaz aborcji. tylko, że one tego nie łykały :)


Stopczyku

Siekiera to była, że hej hej :)

A skąd Rumunki miały colę?

No chyba, że zapominały…


Pani Gretchen,

a przepraszam: ktoś twierdził, że są?

Dębowe deseczki też nie są. Czy za każdym razem trzeba zaznaczać? A czemu?


>Gre

z tą kolą to bujda. ale to że one to stosowały jako środek wczesnoporonny to akurat nie. kwestia tego na ile to było skuteczne.

biseptol to środek antybakteryjny. wyjątkowe świństwo, zabija te dobre i te niekoniecznie dobre bakterie, ale skuteczne. mi np. pomógł w walce z zatokami (ściśle baktrim).


Pani Pino,

może ma Pani rację. Jak ludzie będą w kółko odkrywać proch, to będzie większa gwarancja pokoju wrzechświatowego.

Pozdrawiam wszystkich pracowitych. Na wszelki wypadek


Ma Pan rację,

Panie Stopczyku. Dokładnie tak było. Żadna legenda.

Dodam jedynie, że było wysokie ryzyko śmierci brzemiennej.

Pozdrawiam


Stopczyku

No proszę Cię... Przecież wiem, że bujda.

Brałam to świństwo w dzieciństwie. Fuj jakie gorzkie!

Ble.


Panie yayco,

no właśnie. Ktoś musi odkrywać, żeby inni mogli spokojnie pić herbatę.

pozdrawiam leniwie


Pani Pino,

ale ja chciałem, żeby inni też się napili herbaty, zamiast odkrywać, co już odkryte.

Proszę zrozumieć – ja, chciałem coś zrobić dla innych. I to łagodnie, bo przecież mógłbym podać dane bibliograficzne książek o miejskich legendach. Dziecko takie zbiera, więc nawet nie musiałbym daleko szukać.

I to też źle?

To co ja mam zrobić?

Nie ma już dla mnie nadziei, obawiam się...


Panie Yayco

dokładnie. moja mama pracuje w służbie zdrowia. to kiedyś opowiadała jak biseptol schodził tonami.

kumpel sporo starszy ode mnie opowiadał jak z takim towarem (ale nie tylko) jechali do Turcji. w Rumunii wymieniali prochy na jakieś złoto czy inny stuff. w Turcji na sweterki i dekatyzowane dżiny a te w Polsce znowu na biseptol :P

gorzkie jak gorzkie. zawsze po tym miałem rozwolnienie :/

to już bym wolał

:P


Panie yayco,

beznadziejna sprawa, bieluń kędzierzawa. Proszę się z tym pogodzić i nie ujawniać tak publicznie swoich naiwnych marzeń o szczęściu ludzkości.

Zresztą, kiedyś Newton w Anglii i Leibniz w Lipsku równocześnie odkryli całki, nie wiedząc o sobie, no i co? Nikt się nie czepiał wtedy.

Ale już może przestanę Pana pocieszać, bo zauważyłam, że to nieustannie przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. Zresztą, skończyły mi się papierosy, a za chwilę muszę iść do pracy, laboga…

pozdrawiam ze zrozumieniem dla ciężkiej doli Pańskiej


Pani Pino,

oni je odkryli, i dwaj, ale proszę zauważyć, że one wcześniej odkryte nie były.

To tak, jak z radiem: jeden powie Marconi, starszy jakiś człowiek powie Popow, a my, ludzie bywali, powiemy, że Tesla.

I to bez znaczenia jest, w tym tu kontekście, kto ma rację i że ich się trzech zebrało, bo przed nimi radia nie było. No. Więc proszę mi tu bez takich. Bez tych całek zwłaszcza, skoro ja w zasadzie już nie pamiętam co to jest. Już lepiej pamiętam liczby urojone, choć nie wiem po co.

Więc jeśli Pani liczyła, że mnie takim argumentem złamie, to jednak nie. Za starym do plewu takiego.

Ale zgodzę się z Paną, że jednak nie nadaję się do pomagania innym. I tak mi nie uwierzą i na wszelki wypadek zrobią po swojemu.

Hi, hi. Poniekąd.

Niech mi kto potem powie, że nie próbowałem.

Papierosy są niezdrowe. O pracy różnie mówią.

Pozdrawiam, próbując powstrzymać kichnięcie


>Pino

bieluń ... to jest hardkor… sister morphine można przy tym zagryzać brown sugar i popijać koktajlem z teamalu i dżonny łokera

a ha właśnie słucham


Panno Pino

Nadużywanie imienia Trójki jest karalne.


Panie yayco,

jak dla mnie mogły pozostać na wieki zakryte, i tak z nich nic nie rozumiem, choć epatowano mnie nimi w liceum, z niewiadomych powodów na chemii (?).

W pracy teatralnej naszym zbiorowym mottem było zresztą “to się przykryje jakąś płachtą”.

Proszę zgadnąć, co odpowiedziałam kiedyś na polskim, wyrwana z zamyślenia, gdy nauczycielka zagadnęła mnie podstępnie a ty, Olga, jak sądzisz, czym należy przykrywać przepaść śmierci?

Docent – choć nie mam w sobie zapałów misjonarskich, spróbuję Ci zapodać jakiś wzorzec mniej więcej pozytywny:

Panie Igło – laboga. Mam już dzwonić do znajomej pani adwokat, co Suwałkami trzęsie?

pozdrawiam grzecznie


Pani Olgo!

To co Pani odpowiedziała?

Pozdrawiam


Jak to co?

No nie wiem… jakąś płachtą?

Klasa w śmiech, nauczycielka też, a potem się okazało, że trafiłam w dziesiątkę, bo w tym zaskakującym pytaniu chodziło o ten wiersz Herberta:

W domu zawsze bezpiecznie

ale zaraz za progiem
gdy rankiem Pan Cogito
wychodzi na spacer
napotyka przepaść

nie jest to przepaść Pascala
nie jest to przepaść Dostojewskiego
jest to przepaść
ma miarę Pana Cogito

dni bezdenne
dni budzące grozę

idzie za nim jak cień
przystaje przed piekarnią
w parku przed ramię Pan Cogito
czyta z nim gazetę

uciążliwa jak egzema
przywiązana jak pies
za płytka żeby pochłonęła
głowę ręce i nogi

kiedyś być może
przepaść wyrośnie
przepaść dojrzeje
i będzie poważna
żeby tylko wiedzieć
jaką pije wodę
jakim karmić ją ziarnem
teraz

Pan Cogito
mógłby zebrać
parę garści piasku
zasypać ją
ale nie czyni tego

więc kiedy
wraca do domu
zostawia przepaść
za progiem
przykrywając starannie
kawałkiem starej materii

Ma się tę, prawda, intuicję.

miłego dnia życzę


Subskrybuj zawartość