Teatr pisania. DZIENNIK 2001-2005 (16)

13.06.02 czwartek

TAK, PANIE !

Tak w skrócie określam i wyrażam pewną przepiękną modlitwę, którą nie pamiętam skąd pamiętam ale najważniejsze, że pamiętam. Pewnie opowiadał nam ją na studenckich spotkaniach(gdzieś 22,23 lata temu) ksiądz-redemptorysta (oni jeżdżą na misje).

Mały murzynek siedział sobie pod palmą, bawił się podrzucając w górę mały patyczek, który upadał na piasek na różne sposoby po czym chłopiec podnosił i rzucał go znowu. Zagadnięty przez zaprzyjaźnionego sąsiada w co się bawi odpowiedział:
-Ja się nie bawię, ja rozmawiam z Panem Bogiem – jak to zdziwił – się sąsiad – tak po prostu podrzucając ten kijek mówię do Niego: Panie Boże niech będę narzędziem w twoich rękach tak jak ten kijek, używaj mojej osoby dowolnie.

Cały ten czwartek był zakręcony, zaczęło się od rana tym, że nasz psina zrobił coś sobie w łapę. Wrócił z porannego spaceru lekko utykając i popiskiwał uporczywie dopominając się uwagi. Łapa była spuchnięta ale stawy na szczęście całe. Zrobiłam mu okład z altacetu ale szybko się z nim uporał (czytaj: usunal). Wizja jazdy na prześwietlenie dołowała mnie skutecznie (przerabiałam już ten temat z naszą kicią – horror).
W rezultacie wylądowałam w gabinecie Pana Marcina.
Ciapek się mocno stawiał (o badaniu nie było mowy) ale ponieważ po moich okładach stawał na łapie swobodnie dostał zastrzyk przeciwzapalny i finał. Przy okazji „Dąbek” podziękował mi bardzo za wiersz (Czekanie), powiedział , że powiesi go w gabinecie (łoł!!!)
Potem była już istna galopada, ocknęłam się, że powinnam przed wyjściem ugotować (Daniel chyba uważa, że to moja pięta achillesowa) jakąś zupę, padło na kapuśniak. Daniel podpisał kontrakt na sprzedaż w naszym mieście. Pracę (sprzedaż bezpośrednią) w jego firmie dziś rozpoczyna jego brat Paweł i nie do wiary Matis (ubrany elegancko w koszulę i krawat – dredy przyzwoicie związane czarną frotką w koński ogon). Udało się, o 12.45 lekko się parząc moi panowie zjedli kapuśniak nie najwyższych lotów ale zawsze. Wyruszyliśmy , Marysia pojechała również, gdyż po załatwieniu spraw w banku i firmie (złożenie polisy – udało mi się sprzedać małą wypadkową) miałyśmy z moją Mamą pojechać na spotkanie z Madzią.
Wszystko poszło gładko, Marysia w bankach i biurze wykazywała anielską cierpliwość (no trochę pożarłyśmy się przy kwestii wyboru loda).
W biurze przed samym wyjściem przeczytałam na tablicy tekst z książki na temat motywacji, który przypadał na 13.06 02 czwartek ( od jakiegoś czasu dyr. każe sekretarkom takowe kserować i powiększone wieszać na tablicy – byłby zaskoczony efektem tej motywacji)
Stanęłam jak wryta i przepisałam go do notesu (mój kumpel był z lekka zaintrygowany moim zachowaniem – doradzał abym nie marnowała czasu na przepisywanie tylko kserowała, powiedziałam, że muszę to mieć w notesie) No i mam a brzmi to tak:

„Szczęśliwe dziecko; którego ojciec myśli o przyszłości i zupełnie bez manipulacji zachęca je do marzeń!
Łatwo zniszczyć ludzkie marzenia mówiąc drugiemu człowiekowi, że żyje iluzją. I tylko wyjątkowi ludzie wiedzą jaką wartość ma snucie wielkich planów.”
„Sztuka motywacji” Alan loy McGinnis

Cóż nadzwyczajnego w tych trzech zdaniach a no tylko to, że ostatnio chyba ze zmęczenia czy zniechęcenia w myślach powtarzałam sobie, że ten mój pomysł z pisaniem i marzeniem o nowym swiecie – cywilizacji bozej milosci itp. to jedna wielka iluzja i jeszcze to sformułowanie „wyjątkowi ludzie” rok temu spełniło ważną rolę w moim nawróceniu ( napiszę o tym niebawem).
Madzi nie było. Rozchorowała się, w kościele odprawiono nabożeństwo Fatimskie (13 dzień miesiąca). W homilii ( teraz się nie mówi kazanie) ksiądz wspomniał o św. Faustynie i równolegle z nią żyjącej świeckiej świętej „w przygotowaniu” Rozalii Celiakównie .
Siedziałam z Marysią w pierwszej ławce i z lekka przysypiałam i zbystrzałam gdy dobiegło mnie zdanie, że Rozalia była świecką osobą i ,że w dzisiejszych czasach również potrzeba takich powołań.
Wróciłyśmy do domu po 19.00, następnego dnia wyprawa do Częstochowy (taki zwyczaj dzieci I-wszo komunijne, z całą klasą jadą na Jasną Górę a, że siostra nie może sobie wziąć na głowę tak rozkręconego towarzystwa więc z każdym z dzieci jedzie rodzic).
Położyłam Marysię spać i sama też to planowałam ale zadzwonił Daniel, że wraca z Katowic ok. 24.00 no więc wyszło na to ,że prasowałam i oglądałam sztukę pt. nomen omen „Pielgrzymi” w tv Polonia bo innych kanałów ostatnio nie mamy.
Spektakl wydał mi się paszkwilem na temat pseudo-religijności Polaków ale na koniec padło kilka zdań puenty:
...tacy jesteśmy ale w każdym z nas jest okruch dobra i warto i trzeba go w sobie odszukać (nie pamiętam dosłownie ale coś w tym stylu).
Daniel przyjechał po 1.00 skotłowany (bardzo zmęczony) ale cały i zdrowy. Na moje żałosne mruczenie (jak zwykle nie miał kluczy), że jutro wstaję 5.00 pocieszył mnie – „oj wyśpisz się w autokarze”.

14.06.02 Piątek

„Jest zakątek na tej ziemi gdzie powracać każdy chce
tam króluje Jej oblicze na nim cięte rysy dwie
wzrok ma smutny zatroskany jakby chciała prosić Cię
byś w matczyne jej ramiona oddał się

Madonno ,czarna Madonno jak dobrze twym dzieckiem być
O pozwól Czarna Madonno w ramionach twoich się skryć

Pieśń, którą często śpiewam gdy jadę sama samochodem (nadal, śpiewam w aucie ale nie z powodu „świra” a z czysto praktycznych powodów) – kto śpiewa ten modli się podwójnie (mam zaległości lat ok. 20) – mój” sopran” jest mało rozśpiewany a chcę w chórze być choć trochę przydatna)

Do autokaru weszłyśmy z Marysią jako ostatnie i na starcie już odbyła się scena troszkę jak z „Pielgrzymów”.
Jeden „naburmuszony” tatuś wkurzał się tym ,że musi córeczkę pupilkę rozsadzić z koleżanką w związku z moim i Marysi przybyciem (nasze późne przybycie też mi się jakoś kojarzy z bohaterami, tymi spóźnialskimi z „Pielgrzymów” che, che…)
Siostra biegała po autokarze w tą i z powrotem, pozostali rodzice utyskiwali, że późno. Siostra dopięła swego po efektach odczytałam intencję – rodzice mieli siedzieć obok swoich dzieci
Podróż zbiegła szybko bo przespałyśmy ją z Marysią ( ona też się nie dospała) w większej części.
Z racji piątku ( od jakiegoś czasu staram się wdrożyć rodzinkę do postu ale Marysi odpuszczam z racji niedowagi) zamelinowałam pokrojonego w plasterki kabanosa w przepastnych bułkach. Nie jadła śniadania ale i tak ok. godz. 8.30 nie chciała jeszcze jeść. Doprowadzało mnie to do sporej frustracji zwłaszcza, że obok siedziała sympatyczna i szczupła mama z synkiem ważącym tyle co my obydwie , który jadł nieustannie a dwa miejsca przed nami siedziała mama z koleżanką Marysi, która też jest dla mnie źródłem kompleksów:
koleżanka z prawidłową wagą a mama bardzo zorganizowana (obydwie zawsze ubrane z duchem mody, mama nigdy nie „zgrzeszyła „ brakiem ze smakiem dobranego makijażu – ja dziś jechałam oczywiście absolutnie sote ale znaczy tyle, że z kosmetyków moja twarz widziała jedynie wodę i mydło, no może jeszcze odrobinę korektora na znamię co do którego gdzieś od miesiąca mam skierowanie na histopatologię...)
Oczywiście na starcie podróży była modlitwa a przed samą Częstochową siostra poprowadziła różaniec częściowo śpiewany więc dzieciaki dzielnie wytrzymały (5 tajemnic)
Po przyjeździe w autokarze nastąpiło spore zamieszanie. Mieliśmy przebrać dzieci w stroje komunijne. Troszkę podleczyłam się z kompleksów gdyż wzmiankowana powyżej „zorganizowana” mama z „błogosławioną” dla mnie szczerością wyznała, że zapomniała wziąć córce halkę do sukienki i pelerynkę. Do tej pory ją podziwiałam ale teraz polubiłam ją zdecydowanie – strój Marysi był kompletny, jej koleżanka paradowała w sweterku o krzykliwym kolorze nie przejmując się na szczęście zbytnio. Ja ze szczęścia chyba zauważyłam, że córeczka „nadąsanego” tatusia ma długie włosy .
Zaofiarowana pomoc przy ich ułożeniu przemieniła tatusia z „nadąsanego” we „wdzięcznego”.
Na miejscu odkryłam nową Częstochowę (pamiętałam Ją z czasów moich pieszych pielgrzymek 3 lub 4-ro krotnych gdzieś ok. 30 lat temu) – nowoczesna infrastruktura, piękny dom pielgrzyma, parkingi, toalety (płatne co łaska).
Po drodze umyśliłam sobie, że przywiozę z Częstochowy krzyżyki dla Daniela i Matisa , dla Agi medalik z Matką Boską Częstochowską (Marysia nosi swój od Matki chrzestnej, ja swój przywieziony mi przez tatę ze Stanów – niedawno przypomniałam sobie o jego istnieniu i zaczęłam go nosić), dla mojej mamy i babci Walerii małe różańce: 1-dziesiątka.
Siostra dała grupie 30 min na siusiu a sama pobiegła (nie wiem skąd w jej wieku tyle „pary”) nas zgłosić.
Mary nie chciała do toalety, przylgnęła do koleżanek więc ja wylądowałam w najbliższym pawilonie pamiątkarskim.
Znalazłam tam od razu różańce 10-tki, najróżniejsze ja od razu wybrałam bursztynowe. Nie wiem czy słusznie ale kołatało mi się po głowie, że bursztyn jest zdrowy a babcia z różańcem się nie rozstaje i takiego właśnie nie ma więc będzie to coś dla ciała i coś dla ducha.
Były do nich dwa rodzaje krzyżyków: – bursztynowy o nowoczesnym kształcie (prawie równoramienny, taka bryłka bursztynu w kształcie krzyża) ten podobał mi się bardziej
-drugi ze srebrnym krzyżykiem i postacią Chrystusa
wybrałam ten drugi bo pomyślałam ,że babci l. 97 więc konserwatystce taki będzie bardziej odpowiadał

Muszę w tym momencie wprowadzić w moim dzienniku symbol graficzny w postaci pierścienia a raczej trójkąta. Zamykające się „koło świadomości” tak określam w myślach to zjawisko, które ostatnio zaczęłam rejestrować w moim bycie duchowym. Mimo iż pasują do niego słowa w cudzysłowie to graficznie bardziej odpowiada mu linia łamana (ten proces nigdy nie ma „gładkości” koła, prowadzi przez kanciastości mojego życia)

Wrócę do tego tematu będzie miał finał po powrocie do domu i dotyczył będzie właśnie bursztynowego różańca.
Tymczasem jesteśmy w Częstochowie, ja oczywiście spóźniłam się na zbiórkę, Marysia na szczęście zniosła to dobrze (nie beczy).
Biegniemy za siostrą do kaplicy aż powiewają dzieciom komunijne pelerynki. Wchodzimy przez bazylikę a w przedsionku do niej po lewej stronie rejestruję na wielkiej tablicy słowo (ostatnio jestem na nie wrażliwa) „ POKOJ ” napisane w kilkunastu językach świata.
W kaplicy jak to zwykle „ciżba” ludzka, siostra się spisała, dzieci znalazły się przed samym obrazem (dobrze, że w locie złapałam od Marysi pelerynkę, śliczna misiowa ale ugotowałaby się w niej – na mszy była pielgrzymka diabetyków z całej chyba Polski).
Zostałam z tyłu w lewej nawie (boczna część kaplicy lub kościoła).
Patrzę po tym urzekającym, mrocznym wnętrzu. Tu się nic nie zmieniło mam wrażenie od set-lat, przepraszam oprócz jaśniejącej obok obrazu róży papieskiej – daru serca najwybitniejszego z twych synów
Z nastroju wyrywa mnie donośny głos jakiegoś mężczyzny, który stara się uporządkować ludzi napierających na kratę w nawie głównej.
Słychać utarczki słowne, które szybko ustają. Postanawiam przenieść się na miejsce odleglejsze ale na wprost obrazu. Właśnie „parkuję” u wejścia do kaplicy gdy ludzie pod kratą zaczynają spontanicznie śpiewać (do mszy jest jeszcze ok. 15 min ).
Co za niesamowite wrażenie ,Oni śpiewają „Czarną Madonnę”, „moją” „Czarną Madonnę.”(teraz gdy to piszę z perspektywy dni kilkunastu oceniam na trzeźwo, że ta pieśń od czasów moich lat nastu stała się popularna ale i tak fakt , że właśnie ona zabrzmiała jako pierwsza do dziś rozgrzewa mi serce) . Moja dusza wędruje gdzieś pod sklepienie kaplicy. Próbuję śpiewać ale oczywiście nie byłabym sobą gdyby mi się to udało. Stoję jak zamurowana, wpatruję się w Twe ciemne oblicze, próbuję utrzymać łzy za tamą powiek a po chwili kolana same zginają się pode mną. W „bezpiecznym” ścisku, gdzieś przy posadzce ocierając mokrą twarz myślę sobie – „O Najdobrotliwsza z Matek, Pani i Królowo jak mi tu u Ciebie dobrze. Ja Cię zaniedbałam- nie nauczyłam moich „starszaków „ (Agi i Matisa) miłości do Ciebie a Ty mi tego nie pamiętasz….” Dobrze, że rozpoczęła się msza więc szloch „marnotrawnej córy” nie zwrócił niczyjej uwagi.
Msza minęła błyskawicznie zdążyłam jeszcze spisać modlitwę wiszącą na srebrno-bursztynowym wotum wiszącym na lewej ścianie kaplicy:
Niestety tekst „wsiąkł” mi gdzieś skutecznie. Treść była modlitwą dziękczynną z okazji X-lecia kas bodajże zapomogowo-pożyczkowych.
Modlitwa, kolejna od instytucji, znak czasów?

Wróciłyśmy po 20.00. Oglądając w przeddzień wyjazdu sztukę „Pielgrzymi” myślałam sobie co to za pielgrzymka gdy jedzie się wygodnie autokarem. Po powrocie z jednodniowej podróży autokarem już tak nie myślę. Przestałam też tak myśleć gdyż kończę pisać to wspomnienie 2.07.02 dzień po tragicznym wypadku autokaru wiozącego pielgrzymkę do Medjugorie.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Bianko

wklejam:

Przy okazji nauka wklejania special dla Bianki, gdybyś chciala w następnych tekstach jakieś piosenki:

Na YouTube po prawej masz opis filmiku, tam jest taki napis embed i pod nim strasznie długaśny kod, bierzesz kopiujesz ten kod i wklejasz go czy do komentarza czy do tekstu blogowego.
I już jest.
Proste, bo inaczej bym nie umiał.

P.S. Tekst strasznie długi, przeczytałem fragmenty tylko, jutro jak przeczytam, to może coś ciekawego napiszę apropo’s.
Choć pewnie nie będę umiał.

pzdr


D z i e k u j e !

To przyspieszy jak opanuje oczywiscie w praktyce ten manewr :-)
Dla wszystkich nie potrafiacych jak ja do niedawna uruchomic piosenki:
trzeba kliknac na guzik-strzalke po srodku ekranu, jak film ruszy a nie slychac
to poszukac w laptopie pokretla glosnosci (z reguly wbudowane z lewej strony,
jak krecimy i dalej cicho – znaczy w zla strone krecimy).
Jak jest w kompach stacjonarnych – nie wiem.
pozdrawiam wdzecznie i czekam.


Ale jednak prawdziwa

pielgrzymka to chyba musi być piesza:)
Wiadomo, nie każdy może wziąć udział w pieszej z róznych powodów, ale jednak wtedy się czuje jakąś magię.

Pozdrówka.


Subskrybuj zawartość