GDY ŻYŁY DINOZAURY (14)

Już w pierwszych dniach przeżyliśmy szok, gdy okazało się że radzieccy studenci na obozach pracy są zmuszani do pracy przez dziesięć godzin dziennie! Po dwóch, trzech dniach zagroziliśmy, że ogłosimy strajk. Naczalstwo zdurniało. Na zwołanym naprędce zebraniu przedstawiliśmy swoje stanowisko. Po pierwsze – studenci radzieccy, pracujący w Polsce mają ośmiogodzinny dzień pracy. Po drugie – to przecież Lenin wywołał rewolucję październikową, by wywalczyć dla rosyjskiego i światowego proletariatu skrócenie czasu pracy do ośmiu godzin, zamiast właśnie dziesięciu czy dwunastu albo, nie daj Bóg i Partia cała, czternastu! Bezczelność i logika tej argumentacji oraz świętość nazwiska Wodza były tak bezdyskusyjne, że naczalstwo, ku naszemu zdumieniu, zgodziło się od razu! Jak się później okazało, byliśmy jedynym obozem studenckim w obłasti leningradzkiej a może i w całym Sojuzie, który pracował tylko osiem godzinek! Luz totalny. A nie był to koniec naszych anarchizujących działań…

Po sukcesie żądań pracowniczych przeszliśmy do spraw socjalnych. Żarcie, jak już wspominałem, było ohydne. Większość tego, co dostawaliśmy, oddawaliśmy do wiadra na zlewki, ku radości świń sowchozowych. Lekarka codziennie, z rosnącym zafrasowaniem, obserwowała rosnące napełnienie wiadra. Po kilku dniach wybuchliśmy głośnym rozżaleniem, wytykając naczalstwu, że tak ciężko pracujemy a tak nędznie jemy. Rozpoczęło się niezaplanowane, nadzwyczajne zebranie komsomolskie, na którym w szczegółach opowiedzieliśmy o warunkach w jakich studenci radzieccy pracują u nas i co jedzą.

Pod koniec tej długiej wymiany zdań do naszego barakoklubu wszedł jeden z rosyjskich studentów z wielkim pakietem, owiniętym w szary papier. Kamandir rozwinął zawiniątko i ujrzeliśmy pełno szaszłyków, po które wysłał do Leningradu, by zatkać nasze rozżalone i wygłodniałe gęby. Dał na to ruble z własnej kieszeni! Zrobiło się nam nieco głupio, bo to przecież nie nasze naczalstwo było winne całego bajzlu w jakim tkwiliśmy. Na skargę wypadało by pojechać na Kreml – do Moskwy.

Nasz bunt kulinarny przyniósł jednak poprawę. Okazało się, że całym żywieniem zajmowała się Irina, córeczka bogatych i wpływowych rodziców, więc zupełnie nie umiejąca gotować, przygotowywać potraw, zwłaszcza za nędzne obozowe stawki. W trybie nagłym kamandir sprowadził swoją żone, sympatyczną spokojną Rosjankę, która z niczego potrafiła zrobić coś, jak każda normalna kobieta w każdym nienormalnym socjalistycznym kraju! Nie była ona jednak gwarancją spokoju…

Okazało się, że podczas pobytu na obozie nie możemy wyjeżdżać samodzielnie do Leningradu. Coś jak „zakaz opuszczania koszar” w wojsku! Rozsierdziło nas to setnie i wygarnęliśmy naczalstwu, że zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj, bo wiedzieliśmy, jak piękne jest to miasto. Byliśmy przekonani, ze zakwaterowani będziemy w akademiku w centrum miasta, tak jak to jest normalne wszędzie, przynajmniej u nas w Polsce. I po pracy będziemy mogli spędzać czas wolny zwiedzając miasto, chodząc do kina, teatru czy klubów studenckich albo włócząc się po ulicach, by zobaczyć jak żyją ludzie, gdzie robią zakupy, co robią wieczorem. Dość nam już warunków, jakie przygotowali nam towarzysze radzieccy, i na ten zakaz my nie zgadzamy się! Za własne pieniądze będziemy wyjeżdżać do centrum po skończeniu pracy, kiedy nam się tylko zechce. Jedynie zgodziliśmy się, by wracać przed dziesiątą wieczorem na kwaterę. Naczalstwo rozdziawiło gęby i musiało przełknąć tę naszą kontrrewolucyjną rezolucję.

Nie jeździliśmy do Leningradu zbyt często, bo po robocie byliśmy dość zmęczeni, ale zdarzyło się parę wypraw. Naczalstwo udawało, że nie zauważa naszej niesubordynacji. My nie urządzaliśmy demonstracji. Przebieraliśmy się w normalne ubrania i po obiedzie kierowaliśmy się do nieodległej stacji „elektriczki”, czyli kolejki podmiejskiej, która w pół godziny i za kilka kopiejek dowoziła nas w samo serce miasta.

Nasza trójka wyprawiła się kiedyś do kina. Na western produkcji polsko-enerdowskiej. W filmie Polskę reprezentowali Barbara Brylska i Leon Niemczyk. Film nazywał się „Biełyje Wołki”, co po polsku znaczy „Białe Wilki”. Już przed filmem przeżyliśmy atrakcję jak z Dzikiego Zachodu. Na sali w jednym z rzędów spał widz, który pozostał najwyraźniej z poprzedniego seansu. Bileterka próbowała go obudzić i wyprosić – wtedy okazało się, że jest nawalony i bełkotliwy oraz trudno usuwalny. Po chwili sprowadziła milicjanta, który podszedł do awanturnika, nacisnął na szyi delikwenta jakieś tajemne miejsce albo żyłkę i koleś potulnie dał się wyprowadzić, mrucząc cicho z bólu.

Z filmu pamiętam, że nas strasznie śmieszył, choć nie był komedią. Powodem rozbawienia były rosyjskie dialogi. W podejrzanej spelunie, dyżurny czarny charakter filmów z NRD, Leon Niemczyk przemawia do kowboja: -„Mistier Dżons, wy chatitie stakanczyk briendy?”
Głośnym śmiechem ryknęliśmy na widok Indian, siedzących wokół ogniska i przekazujących sobie fajkę pokoju ze słowami: -„Howg, ja wsio skazał!” Na szczęście, mimo tak oburzających reakcji na socjalistyczny łestern, żaden milicjant nie został wezwany, by nas wyprowadzić...

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Jotesz

to był piękny rok ten 1970, dla Jarosława i Lecha także:

“Prezydent przyznał w rozmowie z dziećmi, że kiedyś na 1 czerwca dostał... życiorys Lenina. Taki prezent zrobiła mu mama. To był ostatni prezent jaki Lech i Jarosław Kaczyńscy dostali na Dzień Dziecka. Mieli wtedy po 21 lat – czytamy na portalu TVN24. “

http://www.dziennik.pl/zycienaluzie/article184507/Prezydent_opowiada_baj...

jak widac wam tez się przydała wiedza o “wodzu”

:)))

dialogi zaś przednie, Inadianie powiadasz to byli? a nie “tubylcy” ?

Prezes , Traktor, Redaktor


Indiancy!

kankrietno…

To było gorące lato w 1970 roku. A po jesieni nastąpiła gorąca zima, zwłaszcza na Wybrzeżu. Na obozie przeżyliśmy 22 lipca – święto odrodzenia Polski ludowej. Ostatnie dla towarzysza Wiesława. Niestety, my jeszcze przez dziesięć lat mieliśmy obserwować odrodzenia tego czerwonego feniksa, który ostatecznie zdechł w 1989 roku…

Poczytałem sobie fragmenty powieści Bronisława Wildsteina, o której ktoś tu łaskawie wspomniał, sugerując, że moja opowieść ciekawsza. O tyle się mogę skromnie zgodzić, że nudnie się czyta Bronka W. Ja góruję nad tym tuzem dziennikarstwa tym, że nie zmyślam, nie przykrawam pod założoną tezę, tylko opisuję własne przeżycia i to co me oczy widziały a uszy słyszały. Jak piszę o Leszku, to o Leszku a nie o Mieszku. Bronek musiał z Michnika zrobić Bogatyrowicza, co już brzmi wredną złośliwością, bo niby też mi bohater – siedział parę lat, może nawet osiem, ale się kumał a może nawet współpracował, no bo przecież jakim cudem mógł w kiciu pisywać rożności i przemycać je na Zachód do druku? Taki to Bronek – niezłomny i szczery do bólu! Prawdy…


jotesz

może tak, przeczytałem sobie jakiś tam rozdział, a że nie lubię gadac po próźnicy i nie przeczytałem całości to się nie wypowiadam:)

Prezes , Traktor, Redaktor


Pardą...

...ja przeczytałem tylko jeden fragment i zauroczyłem się takimi okazami flory pisarskiej:
“Sączył alkohol w kolorowym szumie próżności i ambicji. Młodzi ludzie puszyli się i tańczyli swoje godowe tańce. Demonstrowali wątpliwe sukcesy i przygotowywali się do mizernych podbojów.”

Poczułem się UBOGACONY i pełen zazdrości. Właśnie mam zamiar opisać “konsumpcję alkoholu, sączonego bezbarwnym strumieniem wódczanej celebracji komunistycznej rocznicy. Młodzi ludzie miotać się będą w tańcach niegodowych i niegodnych, oświetlani sinym migotaniem ekranu telewizora, w którym już dawno zakończył się ostatni punkt programu. Demonstrować będą wątpliwe sukcesy socjalistycznej przyjaźni narodów obozu postępu. Przygotowywać się będą do mizernych podbojów. Takie tam szmoje-boje…”

Myślę, że UBOGACENIE stylistyczne może być znaczne!
: ))


dobre!

ale lepiej zrób apokryf:) to będzie twórcze:)

Prezes , Traktor, Redaktor


Joteszu,

chyba najbardziej zajmujący odcinek, albo to przez tę przerwę tygodniową tak wysżło, że się stęskniłem.
Znakomite, co tam Wildstein.
Nie ta liga:)

pzdr


Eee tam, drogi Maxie,

chyba to nie do końca prawda z tym prezentem dla Lecha i Jarka. Dostali na 1 czerwca życiorys (raz), ale przez następne kilkadziesiąt lat serwowano im powtórki, albo egzegezę w charakterze repety. I chyba skutecznie, sądząc po sposobie działania.

Ukłony


Szanowny Panie Joteszu

Ja jestem konserwatysta, jeśli idzie o literaturę, więc baaardzo proszę o nieubogacanie stylu. Meritum jest wystarczająco szokujące:-))

Pozdrawiam prosząco


Wasza Miłość, Miłościwy Panie Lorenzo!

Zupełnie niedawno dowiedziałem się z radia, że forma Waść była i pozostała wielce poufałą a nawet poniżającą, przez swą totalną skrótowość. Waszmość była lepsza a Wasza Miłość jeszcze bardziej elegancka. Ja użyłem formy maksymalnie pełnej szacunku! Nie sugeruję wcale, że w TXT powinna się stać normą...
:)
Obiecuję pozostać tedy przy swoim potoku narracji, który niekiedy pędzi jak górski strumień a niekiedy leniwie się płoży jak senna rzeczułka.

Co do Państwowego Zjawiska Biologicznego, to jestem zdziwiony! Ja, mimo że nie pochodzę z nobliwej żoliborskiej rodziny, o ugruntowanych, kilkusetletnich tradycjach patriotyzmu i walki z komuną co najmniej od czasów Jana Olbrachta, to od rodziców nigdy nie dostałem takiego prezentu. A jestem rówieśnikiem Lecha i Jarka…
:)
Zaczytywałem się za to w życiorysach Aleksandra Wielkiego, Cezara czy Napoleona, oprócz podziwu zawsze czując pewien niesmak dla skali zbrodni, jakich się dopuszczali dla chwały imperiów, które tworzyli. Ciekawe, co pozostało Braciom z lektury życiorysu Włodzimierza syna Ilii?


VSOP Panie Joteszu

Pewnie duże litery, przecinki i kropki. Choć pewne działania wskazują, że być może coś więcej na nasze utrapienie. Pamięć plata czasami ludziom różne figle.


Panie Joteszu!

Smaczne. Pycha.

PS. Czy Pan pracował w PKZ?

Pozdrawiam


Wasze Uważajemoje Wielicziestwo Lorienco!

VSOP to na moje oczień supierowyj staryj twor, co znaczy choćby dobry 70% samagon. Chyba że miało by to nas dotyczyć, ale Broń Boże!


Szanowny PanieJerzy...

...oczywiście, że oczywiście. Niemal dekadę. W tym rewolucję Solidarności i stan wojenny…
Powzdrowienia i powodzenia
ps. czyżby i Sz.Pan też coś z pekazetami miał wspólnego???
:)


Coś kolo tego, Panie Joteszu.

70% wydolności w naszym wieku to chyba calkiem nieżle, prawda? Znam sporo facetów o wiele mlodszych z wydolnością zaledwie góra 40%. To dopiero groza. Co z nich wyrośnie?

Pozdrawiam wieczornie


Panie Joteszu!

A czy moje nazwisko nie kojarzy się Panu? Tylko imię i płeć trzeba by zmienić…

Pozdrawiam


Wasza Miłość, Miłościwy Panie Lorenzo!

Użycie przez Pana formy “w naszym wieku”, odnoszę do mych lat młodzieńczych, które ciągle trwają a ostatnio otwarcie przyznałem, że jestem niemal rówieśnikiem prezydenta PiSu, który też często zachowuje się jak młodzieniaszek, a niekiedy nawet jak szczeniak…
Więc Panie Lorenzo – jesteś Pan niemal sześćdziesięcioletnim młodzieńcem!
: ))
ps. Oczywiście, że świat jest pełen dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestoletnich staruszków.


Szanowny PanieJerzy...

...te trzykropki zamyślenia czy zawahania dobrze pasują do stanu mego umysłu po Pańskim pytaniu!

Nie pamiętam już żadnej Maciejowskiej ani żadnego Maciejowskiego z wrocławskiego PKZ!!! Luki w mej pamięci są coraz dotkliwsze – może za intensywnie katuję mą pamięć pamiętnym rokiem 1970-tym “gdy żyły dinozaury”?
Proszę jeszcze o jakieś koła ratunkowe albo pytanie do przyjaciela…
:)


Panie Joteszu!

Na moją mamę wołano Wiśka. Czy teraz się coś otworzyło?

Pozdrawiam


Słabo...

...ja pracowałem w PKZ-etach w latach 1976 -1985 w pracowni architektonicznej. Wiśki nie kojarzę – może nie te lata?
:)


Panie Joteszu!

Ja nie jestem pewny czy w początkowym okresie nie siedzieliście deska w deskę, w takiej dużej sali. A propos, czy to Pan miał później „Szmatę”, bokserkę?

A mamie na Pana naskarżę, że Pan nie pamięta.

Pozdrawiam


Panie Jurku!

Nigdy nie maiłem bokserki “Szmaty” ale miałem jamniczkę, tyle że wiele lat po PKZ-tach. W wielkiej sali to jakiś czas pracowałem w czasach, gdy wrocławskie PKZ-ty gościły kątem na piętrze w Muzeum Architektury.
Zawsze miałem pamięć wzrokową, z tą do nazwisk, imion i numerów było gorzej…
Znalazłem jedyne zdjęcie zbiorowe z tamtych czasów – czy znajdzie Pan na nim Wiśkę? Bo mnie tam można znaleźć...
:)
PKZ_1984.jpg
Pracownia projektowa PKZ Wrocław 1984 rok


Panie Joteszu!

Mama wtedy już chyba wtedy nie pracowała w PKZ, tylko w planowaniu przestrzennym na Nowym Targu. Ja pisałem właśnie o tej dużej sali, na końcu korytarza, na piętrze muzeum architektury. Przez jakiś czas były w tej sali rybki pana Burka razem z nim z resztą. A mamę to ciężko przeoczyć, pomimo że do olbrzymów nie należy. W tamtych czasach szatynka około 165 cm. Zawsze z własnym zdaniem. Pan mógł do mamy mówić, pani Jadwigo.

PS. Jak skontaktuję się z mamą, to podam więcej szczegółów.

Pozdrawiam


No to klapa...

...bo ja na tym zdjęciu pamiętam z imienia i nazwiska raptem 10 osób. Pani Jadwigi z sali z Burkiem już nie kojarzę, choć twarz na pewno powróciła by z pamięci…
Pozdrowienia dla Mamy, mimo mojej dziurawej pamięci!
: )
ps. ciekawe, czy Pani Jadwiga na tym zdjęciu pozna Jacka z nazwiskiem na Sz?


Panie Joteszu!

Kurde, ja chyba Pana pomyliłem z innym J. Sz. znaczy Januszem Szymańskim…

Niemniej mama, w PKZ w latach 70. pracowała. Może uda mi się mamę dziś na skype’ie złapać to jej wszystko doniosę.

Pozdrawiam


No i jesteśmy w domu!

Na zdjęciu widać Janusza Szymańskiego, speca od roślin, drzew i krzewów, czyli “zieleniarza”, u samej góry. Obok stoi inżynier Jerzy Burek. A ja, i wiekowo, i w tamtym ujęciu, dużo niżej…
: ))
Pozdrowienia i powodzenia dla Pana oraz Szanownej Mamy


Kolejny odcinek...

...ukaże się 13 czerwca, czyli w tydzien po niniejszym…
: ))


Subskrybuj zawartość