Krótka historia o Ludwiku Zamenhofie

Zdarzyło mi się któregoś razu oprowadzać po Białymstoku razem z pewnym ciekawym człowiekiem – prezesem Towarzystwa Przyjaciół Kultury Żydowskiej w Białymstoku, członkiem Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu – międzynarodową grupę wolontariuszy, którzy przyjechali na dwutygodniowe warsztaty do jednego z białostockich ośrodków dla uchodźców. Co prawda nie jestem wykwalifikowanym przewodnikiem, nie jestem też niewykwalifikowanym przewodnikiem, ale historię i kulturę rodzinnego miasta i regionu znam na tyle dobrze, by móc przedstawić wszelkie jego walory historyczne, kulturowe czy przyrodnicze. Gościom z Finlandii, Włoch, Węgier, Kanady, Francji i bodaj Niemiec chcieliśmy pokazać miejsca świadczące o bogatej wielokulturowej przeszłości Białegostoku i Podlasia.

I chyba nigdy nie zapomnę zdumienia i ekscytacji w oczach naszych gości, gdy dotarliśmy do miejsca, w którym do końca lat 50-tych stał nieduży drewniany dom, z dwuspadowym dachem, kryty gontem, ze zdobionymi okiennicami, w którym urodził się Ludwik Zamenhof. Ulica niegdyś brukowana, tak charakterystyczna dla robotniczych dzielnic miasta, dziś wylana jest asfaltem i nosi nazwę oczywiście Zamenhofa. Na miejscu drewnianego domku, jakich w Białymstoku zachowało sie jeszcze wiele, choć z każdym rokiem ubywa kolejnych kilkanaście, wybudowano kilkupiętrowy blok. By poczuć dawną atmosferę ulicy należy pójść w górę w stronę Rynku Kościuszki. Nieco dalej uchowało się kilka murowanych kamienic, jedna dwukondygnacyjna – niedawno odremontowana, łącząca cechy secesji i klasycyzmu, wybudowana prawdopodobnie przez jednego z białostockich fabrykantów w końcówce XIX wieku lub na początku wieku XX; i jedna bezstylowa czynszówka – od frontu otynkowana – czterokondygnacyjna, w głębi, w podwórzu – na które wchodzi się przez bramę o łukowym sklepieniu – z czerwonej niegdyś, obecnie przybrudzonej cegły, z brukowanym podwórkiem, na które wcisnął się parking nowego podobno ekskluzywnego hotelu w kiepskim guście.

Wracając zaś do naszej wycieczki – zauważyliśmy, że wszyscy z naszych gości wiedzieli kim był Ludwik Zamenhof, lecz nikt z nich nie miał pojęcia o tym, że twórca esperanto urodził się w Białymstoku, nawet jedna z wolontariuszek – Polka z Warszawy, która godzinę wcześniej na cmentarzu getta próbowała tworzyć nową, własną historię Polski, z której miałoby wynikać, że wszyscy Polacy to antysemici, która apodyktycznie zaatakowała jednego z ostatnich białostockich Żydów, który został ocalony przez białostocczankę – Polkę, kiedy usiłowaliśmy prostować oczywiste nieprawdy głoszone przez naszą wojowniczą wolontariuszkę. I jak jeszcze mogliśmy zrozumieć, że przybysze z zagranicy mogą nie wiedzieć, że Zamenhof urodził się w Białymstoku, tak ignorancja ze strony świetnie wykształconej Polki wydała nam się zdumiewająca.

Jest rok 1859, w skromnym drewnianym domku, otoczonym jemu podobnymi i murowanymi kamienicami czynszowymi oraz pretensjonalnymi nieco kamienicami fabrykantów łączącymi secesję, klasycyzm, niekiedy z elementami neogotyckimi w ubogiej żydowskiej rodzinie przychodzi na świat Ludwik Zamenhof. Wąska uliczka, przy której mieszka mały Ludwik znajduje się w tej części miasta, która jest zamieszkana głównie przez Żydów – przez żydowskich robotników, ale i średniozamożnych kupców, fabrykantów, właścicieli składów tkanin, narzędzi i wszelkich innych artykułów i materiałów. Ubóstwo i nędza przeplatają się z bogactwem, brud, błoto, kałuże na ulicach ze sterylną i z trudem izolowaną czystością. Zabudowa jest tak gęsta na tej wąskiej uliczce, że jej mieszkańcy mogą tylko marzyć i zazdrościć mieszkającym na nieodległych uliczkach, których drewniane domki i kamienice toną w soczystej i bujnej wiosennej zieleni. Mały Ludwik wie jednak, że wystarczy pójść ulicą w górę, przebiec nawet boso przez brunatne kałuże, uchylić się od spadających ni stąd ni zowąd z góry wprost na ulicę obierków ziemniaczanych i innych, by dotrzeć na rozległy trójkątny plac z ratuszem pośrodku, otoczony okazałymi kilkukondygnacyjnymi kamienicami, z którego roztacza się już piękny szeroki widok z lewej strony na biały barokowy kościół, a dalej na stary park i pałac, zaś z prawej na klasycystyczną cerkiew, tutaj można odetchnąć pełną piersią, można stać i słuchać jak na przemian dzwony raz w kościele, raz w cerkwi wygrywają swoje melodie. I ludzie jakby jacyś inni, nie śpieszą się tak bardzo, nie krzyczą, nie przeganiają, mkną tylko dorożki, na chodniku stoją potężni żandarmi w szynelach, z sumiastymi wąsami, o okrągłych niemal purpurowych twarzach i głośno rozmawiają po rosyjsku. Przed sklepem z dwujęzycznym szyldem z dorożki wysiada wytworna pani, której dłoń podaję nie mniej wytworny pan, rozmawiają ze sobą po polsku. Te dwa języki młody Ludwik rozróżnia już doskonale. Jest jeszcze jeden, który choć tak podobny i do jednego i do drugiego, odróżnia się jednak od nich w sposób wyraźny. Ten najczęściej można usłyszeć w dni targowe, gdy do Białegostoku ściągają furmanki z podbiałostockich wsi, a wtedy jego melodyjne, śpiewne brzmienie rozlega się na rynku i pod cerkwią.

Czasami mały Ludwik ma jednak problemy, bo eleganccy panowie, o których mama mówi, że to jego rodacy władają tym samym językiem, co oficerowie w nienagannie skrojonych, szykownych mundurach, którzy przyjechali tu z głębi Rosji, i którzy jego rodakami już nie są. Jeszcze innym razem w dni targowe do miasta ściągają skośnoocy o kruczoczarnych włosach i wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych garbarze z Jasionówki albo Suchowoli. Mama mówi, że to Tatarzy, a oni w zależności od potrzeb rozmawiają po polsku, rosyjsku albo białorusku, tylko ani do synagogi, ani do cerkwi, ani do kościoła nie chodzą się modlić. Szalenie to wszystko ciekawe, Ludwik chłonie całą tę atmosferę z ogromną ufnością i radością, wszystko go interesuje, wszystko wydaje się dobre i piękne. Z czasem jednak, gdy jest już uczniem gimnazjum zauważa, że na tym wielobarwnym, harmonijnym i uładzonym obrazie jego świata, zaczynają pojawiać się rysy i pęknięcia. Mama mówi, że te rysy były zawsze, ale on ich nie jeszcze wówczas nie mógł dostrzegać. Pod pozornym spokojem, ukłonami wymienianymi na ulicy, grzecznościowymi rozmowami pulsują żywioły, nad którymi nikt nie potrafi zapanować, ani rabin z pobliskiej synagogi, ani pop z długą brodą z nieodległej cerkwi, ani gładko wygolony ksiądz z barokowego kościoła, ani oficerowie w eleganckich mundurach, których tak podziwiał. Teraz dużo starszy już Ludwik zaczyna naiwnie wierzyć, że mimo wszystko możliwe jest wzajemne zaufanie i powszechna życzliwość między tymi wszystkimi ludźmi, z którymi od urodzenia się styka na ulicach swego miasta. Potrzebna jest tylko wielka idea, która ich zjednoczy i połączy, a narzędziem tej idei może być wspólny jeden język, którym wszyscy będą władać, najlepiej na całym świecie.

W 1878 roku już 19 – letni Ludwik zasiada za biurkiem w małym pokoju drewnianego domku, w którym przyszedł na świat i zaczyna opracowywać podstawowe zasady gramatyki języka, który z czasem zostanie nazwany esperanto. Pracę nad zupełnie nowym językiem, który w zamyśle młodego marzyciela ma jednoczyć ludzi zostają przerwane na krótki czas, ponieważ Ludwik przygotowuje się do egzaminów na studia. Chce zostać lekarzem, pomagać ludziom, tym wszystkim, których spotykał na ulicach swego miasta, bez względu na język jakim władają. Dostaje się na medycynę w Warszawie, tu jednocześnie ze studiowaniem kontynuuje pracę nad dziełem swego życia, jego idea nie daje mu chwili wytchnienia. W 1887 r. kończy studia ze specjalnością lekarza okulisty i w tym samym roku publikuje także swój podręcznik do nauki nowego języka, publikuje go pod pseudonimem “Dr Esperanto”, co oznacza “pełen nadziei”, od słowa “espero”, które w języku esperanto oznacza “nadzieję”.

W swej młodzieńczej naiwności Ludwik nie mógł jednak wiedzieć, no bo niby i skąd, nie mógł też przewidzieć, bo to trudno było sobie wówczas wyobrazić, że ludzie wybiorą inne idee, że stworzą sobie idee dużo ważniejsze i wznioślejsze, idee jednego narodu, jednej krwi, ideę nadczłowieka, ideę walki klas i rządów proletariatu. Ludwik Zamenhof umrze w 1917 roku, a jego córka – Lidia Zamenhof zginie w obozie w Treblince latem 1942 r.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

fascynujące

jak tak młodemu człowiekowi takie idee przyszły do głowy i co ważniejsze – obróciły się w czy

p.s jakies zdjęcia z Podlasia i wycieczek po Białymstoku wrzucisz?

pozdrawiam

Prezes , Traktor, Redaktor


maksie

Najwyraźniej młodzi ludzie byli wówczas bardziej idealistyczni ;-)

Tak, muszę sprawić sobie cyfrówkę i jak się zrobi nieco cieplej i bardziej zielono, wsiądę na rower i codziennie będę uskuteczniał wycieczki, nie chcę wrzucać fotek z innych stron.

Pozdrowienia


Panie Wenhrinie

Jeżeli rower, to proszę przed cyfrówką najpierw kupić kask i kamizelkę przeciwodłamkową.
Trochę jeździłem po Białym, zreszto wszędzie jest jednakowo źle.
Igła


A właściwie

w jakim języku on się chował?
W idisz?
Igła


A właśnie,

to dobre pytanie, a odpowiedź na nie nie jest taka łatwa. Podobno rodzice rozmawiali w domu w jidisz,a drugim językiem był język rosyjski lub język polski. Ale zdarzyło mi się kiedyś rozmawiać z pewną sędziwą już białostocczanką, która twierdziła, że inteligencja żydowska w dwudziestoleciu międzywojennym rozmawiała między sobą w języku rosyjskim.

Co do roweru, to dam sobie radę, jeżdżę od szóstego roku życia na dwóch kółkach, i rzadko korzystam ze ścieżek rowerowych, mam więc wprawę, nawet w jeździe po puszczańskich ostępach, nie mówiąc już o kocich łbach ;-)


Wenhrinie

Pięknie opisujesz miejsca i ludzi. Z przyjemnością czytam.
Pozdrawiam w zamyśleniu…


Magio

Dziękuję serdecznie za miłe słowa.


A w jakichś

pamiętnikach nie napisał?
Po rosyjsku litwacy mówili.
Nazwisko nie wskazuje na litwaka.
Skoro rodzina została przy religii mojżeszowej to w domu pewnie w idisz a poza domem po rosyjsku albo po polsku.
Podobnie było i jest z Białorusami i Polakami na Litwie, Białorusi i Podlasiu.

Igła


Większość źródeł podaje

jidisz, ale to była rodzina poliglotów, więc mogli rozmawiać w kilku językach, nazwisko rzeczywiście nie wskazuje na Litwaka, ale tu nie tylko Litwacy się osiedlali.


Świetnie napisane, czekam na zdjęcia!

Rzadko zapuszczam się w tamte okolice,
ale przy najbliższej okazji (a takie bywają co kilka miesięcy) muszę sobie trochę po Białymstoku połazić.


oszuście11

Najpierw zgłoś sie do mnie po wytyczne, bo najciekawszych miejsc nie ma opisanych w przewodnikach. Poza tym co jakiś czas z mniejszą lub większą regularnością będę czytelników zanudzał lokalnymi sprawami, miejscami i ludźmi, do tego będę dołączał fotki, które mogą być przydatne przy pałętaniu się po B.


wenhrinie,

Za ofertę pomocy dziękuję, zgłosić się rzecz jasna przy najbliższej okazji nie omieszkam!


Zamenhof...

...myślał dalej niż o idei zjednoczonej Europy. Sam nie wiedziałem, że pochodził z Białegostoku, gdzie nigdy nie byłem i nawet nie wiem, czy kiedykolwiek będę...

Piękny tekst! Pozdrowienia i powodzenia
:)


joteszu

Dużo dalej, dużo bardziej naiwnie, i dużo piękniej.

Zamenhof pod koniec nauki w gimnazjum wyprowadził się do Warszawy i więcej już tu nie wrócił, trudno mu się dziwić...

A do Białegostoku jednak zapraszam, jest kilka ciekawych miejsc.

Pozdrowienia!


Piękne.

Ech…

dawniej KriSzu


Dymitrze

Dziękuję bardzo za pochwałę. Prózny jestem, ale nic na to nie poradzę ;-)


Subskrybuj zawartość