Okolice Bródna: Przedostatni raz?

Minęły lata. Wiele lat. Pojawiło się Dziecko. Rzuciłem palenie. Pojawiły się pieniądze. W międzyczasie Polska odzyskała niepodległość, co do dnia dzisiejszego napełnia mnie radością, bo przez wiele lat nie wierzyłem, że to nastąpi.

Świat był inny i ja byłem inny. Kupiłem sobie nawet skórzaną teczkę i co najmniej raz w tygodniu zakładałem krawat. W pewnym mazowieckim mieście miałem sekretarkę, pieczątkę i tabliczkę na drzwiach.

W pewnym momencie postanowiłem się zmotoryzować. Głownie dlatego, że słuchanie w autobusach PKS ulubionej muzyki narodowej, którą było wtedy Disco Polo, doprowadzało mnie do szału. Były szalone lata 90. Cudowny czas. Najlepszy.

Mój pierwszy samochód zdecydowanie nie był najlepszy. Używana Mazda uporczywie się psuła, bo kupił ją człowiek, niemający żadnej wiedzy o samochodach. To znaczy ja. Może kiedyś opisze uroki jazdy bez prędkościomierza, albo przyśpieszania z naderwaną linką sprzęgła. Albo jak woda kapie z szyby. Głupi byłem, więc głupio kupiłem.

Po roku doszedłem do wniosku, że pora kupić prawdziwy samochód. Złożyłem stosowne zamówienie u dealera, który od tej pory sprzedaje mi samochody. Zacząłem się przygotowywać do sprzedania starego rzęcha. Nowy samochód miał na mnie czekać po powrocie z pierwszych od lat wakacji. Wakacji na wyspie o czarnym piasku. Ale to dopiero miało być.

Był początek lipca. Po raz ostatni, przed wakacjami, pojechałem do miejscowości, gdzie miałem wspomniane wyżej: tabliczkę, pieczątkę i sekretarkę. Załatwiłem, co do mnie należało i zacząłem wracać. Następnego dnia miałem dać ogłoszenie, że tanio sprzedam złom (choć chciałem to sformułować inaczej).

To miało być deszczowe lato. Moją Mamusię powódź odetnie we Wrocławiu, a Polacy będą pomagać Czechom. Powstanie legenda o czeskich helikopterach wysadzających polskie wały powodziowe. Tego dnia zaczynało padać. Jeszcze skromnie dosyć.

Ale było wilgotno. Na moście w Zakroczymiu, na prawym pasie, stała woda. Ja jechałem lewym. Obok mnie passat niebezpiecznie zbliżył się do ciężarówki. Nie wiem, czy kierowca się zagapił, czy może nawet przysnął, ze zmęczenia. Był trzeźwy, to nie ulega wątpliwości. Sprawdzono to. Post factum.

Nieistotne. Passat zaczął gwałtownie hamować, a stojąca woda pomogła mu wpaść w poślizg. Znosiło go w lewo. Wiedziałem, że za chwilę mnie trafi.

To był straszny moment. Widziałem, że nie uniknę kraksy i nic nie mogłem zrobić. To był mój pierwszy samochód i zarazem ostatni, który nie miał wystarczająco mocnego silnika, żebym mógł uciec. Nie miał też ABSu i miał kiepskie hamulce. Co ja miałem w głowie, kiedy go kupowałem?

Nie pamiętam, o czym myślałem, ale bałem się na pewno. Passat, wyładowane towarem combi, dwukrotnie chyba przewyższał masą moją maleńką Mazdę.

Uderzył w prawe drzwi. Nie mailem szans. Walnąłem prawą, moją, stroną w barierkę na środku mostu. Gdyby nie ta barierka, znalazłbym się na pasie, którym jechano w drugą stronę. Zginałbym.

Jak zabawkę odbiło mnie w drugą stronę. Nie panowałem nad pojazdem. Jechałem w stronę barierki, za którą była rzeka. Niefajnie. Ale nie dojechałem. Może dlatego, że starałem się hamować, a może dlatego, że ślizgałem się jak na lodzie, walnąłem w tę ciężarówkę, której uniknął Passat. Numer rejestracyjny ciężarówki rozbił przednią szybę. Coś skasowało przód. Nie wiem, co. Nieistotne. Nie miałem poduszek, ale pasy docisnęły mnie do fotela.

Samochód się zatrzymał. Gość z pasata przybiegł i otworzył drzwi. Był przerażony. Chyba bardziej ode mnie. Ja nie myślałem. Wysiadłem. Na oko nic mi nie było. Krwawiło mi ucho, rozcięte ułamkiem szkła z przedniej, nieobecnej już szyby. Kierowca ciężarówki poczęstował mnie papierosem. Zadzwoniłem. Telefony komórkowe odmieniły nasze życie. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to zadzwonić.

Do dziś się zastanawiam, co czuje kobieta, do której dzwoni facet i zaczyna od tego, że żyje.

Zanim przyjechała policja obejrzałem skutki. Ogólna ruina. Nie było przodu, nie było boków. Najbardziej zadziwiła mnie tylna szyba. Była rozbita. Trafiło w nią radio, które wyleciało z kieszeni. Gdyby ktoś siedział z tyłu, to radio by go zabiło. W zasadzie nie było samochodu.

Kiedy po kilku godzinach wróciłem do domu, to przyniosłem ze sobą tylko fotelik Dziecka i gaśnicę. Musiałem żałośnie wyglądać z tym zestawem.

Ja, poza drobnym skaleczeniem ucha, prawie nie ucierpiałem. Miałem pęknięte dwa żebra. Siniaki szybko zeszły, ale jeszcze przez kilka lat stres wywoływał silny ból.

W zasadzie i z perspektywy mogę to uznać za szczęśliwe zdarzenie. Przede wszystkim ubezpieczalnia zapłaciła za złom więcej niż ktokolwiek mógłby zań zaoferować. Po drugie przekonałem się, że wolę japońskie samochody. Proszę wyobrazić sobie, jak wyglądałby po takiej przygodzie mały samochód włoski i jego kierowca. Ja wolę nie wyobrażać sobie.

Jeszcze parę rzeczy się naprostowało.

Po kilku latach, dzięki Dziecku, zacząłem myśleć o tym jak o dotknięciu spersonalizowanej Opatrzności. Postanowiłem nie nadwyrężać Jego cierpliwości. Moje życie jest może nudniejsze, ale za to samochody, którymi jeżdżę są lepsze.

Mam nadzieję, że nie będzie ostatniego razu. Każdy z nas żyje taką nadzieją.

***

Ten tekst kończy moją przygodę z Archiwum. Choć nie da się wykluczyć następnych. Parę hipotez mi się potwierdziło. Kilka nowych pojawiło się.

Cykl się wyczerpał. Tak to od wczoraj odbieram. Dlatego publikuję ten tekst już dzisiaj. Żeby mieć go z głowy.

Wszystkim gościom Bródna i jego okolic dziękuję. Bardzo mi pomogliście. Myślę, że pomogliście też Tekstowisku, choć boję się, że to może nie wystarczyć. Ale przyznam, że nie przejmuję się tym zbytnio.

Ta dziesięciodniowa przygoda pokazała, że jeśli tylko zechcę, mogę pisać gdzie chcę. Dziękuję za to wszystkim czytelnikom i komentatorom.

Uważam, że niektóre opisane tu historie, zasługują na to, żeby autorzy opublikowali je osobno, tak, aby przeczytać je mogli także ci, którzy nie trafili na Bródno.

Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Panie Yayco

Tytuł nieadekwatny faktycznie troche. Skoro tekst ostatni…

Ale musze przyznać, że ten tekst jest zdecydowanie najmocniejszy i najbardziej prywatny…

Musze go przegryźć. Zwłaszcza, że parę problemów zahacza – takze tych fundamenmtalnych, bo tekstowiczowskich. I nie sadzę, by Bródno zamknęło się z dziś. Jeszcze parę komentów tu padnie niewątpliwie.

I jeszcze jedno, tak na szybko – komentarze i historie są nierozerwalnie związne z tekstem i dyskusją, które je sprowokowały. Są “bródnowskie”. Oderwane od tego miejsca, bedą czymś innym, chromym, niepełnym… Ich miejsce jest tutaj…

Pozdrawiam w zamyśleniu.


Panie Griszqu,

ja nie zamykam rozmowy. Ja zamykam cykl.

Chyba po raz pierwszy udało mi się zakończyć cykl, który powstawał przez jakiś czas (choć krótki). Może dlatego, że czułem się zobligowany do tego? Nie wiem.

Wcześniej omijałem barierę zniechęcenia (którą odkryłem już dawno) publikując kilka tekstów jednocześnie. Potem tylko dziwiłem się, jak dziwnie się rozkładają komentarze. Zawsze inaczej niż mi się zdawało.

Chyba ma Pan rację, że to bardzo prywatny tekst.

Kiedy byłem młody (ale taki naprawdę młody, jak Dziecko mniej więcej) to przeziębienie skutkowało u mnie pisaniem wierszy (bardzo niedobrych nota bene). Teraz, kiedy przeziębienie jest moim stałym, wrednym towarzyszem życiowym, jego nasilenie powoduje bardziej prywatne podejście do świata.

Może być tak, że wtedy piszę dla siebie.

A dla innych – wycinam. Cenzuruję. Nie jestem aż tak wielkim znowu ekshibicjonistą.

Z dzisiejszej perspektywy, nie lubię wczorajszego tekstu. To inny aspekt tego samego.

Pozdrowienia serdeczne


Hm, na szczęście

historii samochodowych to ja wiele do opowiedzenia nie mam, ale znając moje szczęscie do dziwnych wypadków/przypadków, to w końcu jak się ten zmotoryzowany stanę, to pewnie mieć będę.
A Mazdę to ja nabyć chciałem niedawno,323 F, sportowe, ładne autko, szczególnie te w miarę nowe wersje, ale się rozmyśliłem, no i w międzyczasie kasa się rozeszła, znaczy w edukację swa inwestuję, co jednak chyba jest działaniem nie do końca przemyślanym:)

Pozdrawiam, teraz czekając już na teksty naziemne czy może nawet nadziemne, acz nic nie zbliża tak jak wspólkna działalność w ukryciu:), choć to trochę quasi-ukrycie było.

A i ja też mam pomysł na tekstów kilka, co do archiwum pasują.

Ale na razie niekoniecznie wenę mam na pisanie.

Pozdrówka.


Panie Grzesiu,

ta moja to była taka zabawna Mazda 121. Nie lubiłem jej, ale summa summarum niesprawiedliwie.

Co do tekstów nadziemnych, to zapewne, choć nie wiadomo co, kiedy i dlaczego. Ten tekst miałem napisać dopiero jutro, ale napisałem dziś.

Ma Pan rację, to było raczej quasi ukrycie. Raczej eksperyment formalny, kolejny. Uważam, że udany, choć odczucia tego nie chcę uzasadniać.

A z weną, tą suką to jest tak, że jej Pan nie upilnuje. Jak będzie chciała to przyjdzie i nie będzie miał Pan nic do gadania.

Pozdrawiam

PS Nie wiem czemu, przyszła mi na myśl piosenka jednego z moich ulubionych buraczych zespołów.


A to kojarzę

tę Mazdę, fakt, wygląda zabawnie i malutka, tym bardziej miał pan szczęscie, że prawie bez szwanku z tego wypadku wyszedł.

Ale jak to nieraz czytałem i znajomi samochodziarze wokół potwierdzają (bo ja oczywiście się nie znam), że japońskie samochody to dobre raczej są.


Raczej są, Panie Grzesiu,

tylko coraz mniej jest prawdziwie japońskich samochodów.

Ale fakt, ja jeżdżę japońskim, zrobionym w Japonii.

To już trzeci tej samej marki.

Lubię go, z niejaką wzajemnością, mam wrażenie

Pozdrawiam rozglądaąc się za kagankiem co mam jego nieść już niedługo


W pewnym sensie

dobrze, że to już koniec. Bo ileż tę Opatrzność można irytować? Gotowa w końcu na kawę sobie iść, w najmniej odpowiednim momencie.

Są takie dni. Ja na przykład wspominam 3 lutego 2006, jako Dzień, W Którym Nic Na Szczęście Się Nie Stało. A mógł to być prywatny koniec świata.
Żyjemy, w zasadzie, przypadkiem…

Idę do sklepu, postaram się nie rozlać oleju słonecznikowego.

Pozdrawiam i gratuluję


Pani Pino,

proszę omijać torowiska!

Pozdrowienia

PS. Czego mi Pani gratuluje, bo nie załapałem?


Ale się Wam temat napatoczył!

Czyżby profesor Woland pojawił się w okolicy?

Ciekawego popołudnia życzę


Witam Panie Yayco,

i witam resztę cemntarnych ludzi.

Z przerażeniem dostrzegłem, że sporo mnie ominęło. Przeczytałem tekst tutaj i zaraz polecę do drugiego.

Gorąco przepraszam za to, że nie pisałem. Zmęczenie dało się we znaki i pewna…depresja się dała też. Wiem, wytłumazenie glupie. Takie w stylu, że “wilcy mnie w lesie napadli a ja nie mogłem uciec na drzewo bo w okolicy żadnego drzewa nie było”.

Ale wróciłem w pełni wątłych sił.

Szcześliwie uczestniczyłem w życiu tylko w trzech wypadkach na drodze. Dwukrotnie na rowerze. Raz w pojeździe prowadzonym przez kogoś innego, poza granicami kraju. Kiedy tak stoisz w deszczu, po dachowaniu, czujesz poobijane ręce (nie wiem czemu, ale poza sińcami na rękach nie stało mi się nic) i jesteś jedynym mówiącym w miejscowym języku, czujesz że chyba Bóg się pomylił.

Wciąż mam cmentarną historię do opowiedzenia. Taką pasującą tu jak nic innego. Bo przedmaturalną (historię i j. poski pisałem lewą ręką, bo prawa wciąż bolała). I taką prawdziwą. Z większą iością krwi, mającą długotrwałe efekty, bolesną, osobistą, nienawistną. No wash&go po prostu.

I bardzo się ją opowiedzieć boję.

Nie wiem więc, czy należy ja tu wtłaczać, bo Pan yayco zdecydował się cykl zamknąć. A ja nie chcę się sprzeciwiać dysponentowi cmentarza. Było y to w mojej ocenie niegrzeczne.

Choć, Panie Yayco, całkiem poważnie, myślę, że żaden limes nie jest tu potrzebny. To dobre miejsce. Dobrzy ludzie. Dobry czas. W końcu skoro kryzys, to i kryzysowe wspomnienia mają swoje miejsce. A Ci co pisać mają, będą wciąż :)

I będę wciąż zachęcał Panie Yayco, do rozwijania tematu.

Jak żonie przeczytam o wypadkach z pewnością dorzuci swoje. Kasia właśnie powiedziała, że pozdrawia.

No i cieszę się, że coś rozsądnego wynikło dla Pana z cmentarzowania.

Proszę więc wziąć pod rozwagę, że coś może przynieść.

I pozdrawiamy :)


Panie Mindrunnerze,

proszę się nie tłumaczyć, nie trzeba.

Depresja to moja stara znajoma, choć niemile widziana, wraca co jakiś czas.

Fajnie, że Pan napisał nareszcie.

Proszę opowiedzieć tę historię, bo postąpię tak, jak Pan ze mną postąpił i będzie panu głupio. Zamarudzę Pana.

Cykl zamknąłem tylko o tyle, że ja już więcej takich historii nie mam. Takich, żebym dotknął drugiej strony. Ale przecież nie zamykam tych wątków. Czekają na każdą historię.

A bez Pana by tych historii tu nie było, więc proszę napisać. Naprawdę.

I pozdrawiam Panią Kasię i Pana najserdeczniej jak umiem

PS I proszę historie pani Kasi też opisać. Skoro ona się chowa, to powinna jakoś mieć za swoje.


Panie Yayco,

no to Pana ucieszymy. Kasia siedzie przy swoim komputerze i opisuje jak powiedziała pierwsze “near death experience” jakie pamięta. A ja mam na swoim laptopie otworzoną notatniczkę i stukam powoli swoją historię. A mieliśmy obejrzeć “Dogmę” Smitha dzisiaj… :)

Więc przynajmiej jedna historia dziś tu trafi do komentarzy. Albo moja, albo Kasi. Ale ona jma sprawniejsze ode mnie pióro, szybciej czyta i szybciej pisze, więc sądzę, że jej kontrybucja tutaj rodzi nadzieję...

No i cieszę się, że wątki pozostaną otwarte. A historia samochodowa… Cóż jest bardzo ostra. I piekielnie dobrze, że skończyła się tak jak się skończyła. A decyzja o jeżdżeniu japończykami jest godna pochwały.

No, wracamy do skroabania.


Fantastycznie,

już się doczekać nie mogę i oboim Państwu sekunduję,

pozdrawiając


Primo, opowieść żony.

Kasia napisała, przesyła pozdrowienia Pany Yayco, a ja wklejam.

—-

Działo się to w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Kasia wyglądem przypominała cherubinka z blond barankiem na głowie. Nie pamiętam, w jakim wieku mogłam być, bo niby uczęszczałam do klasy zero, ale już któryś rok z rzędu. Nie, żebym była jak Lasse z ‘Dzieci z Bullerbyn’, po prostu mamusia zabierała mnie ze sobą do pracy. Jedynym naprowadzalnikiem jest to, że miałam na świecie już jedną siostrę, a ona dreptała na nóżkach i mówiła. Czyli musiałam mieć lat więcej niż cztery.
Były wakacje. Jako dziewczątko mieszkające na wsi miałam cały świat do zabawy, od rana do wieczora wałęsałam się samopas, pojawiając w domu tylko na posiłki i wieczorynkę. Bo było bezpiecznie. Bo jakoś nikt wtedy dzieci nie uprowadzał, a z resztą takiego półdiablęcia jakim byłam nikt by nie ruszył, a na pewno nie zabrał ze sobą.
Coś mi majaczy, że w telewizji leciała wtedy japońska kreskówka o przygodach Hucka Finna i to chyba poddało mi pomysł o wspinaniu się na drzewa. Drzew było dużo, ale jak na złość nie miały nisko gałęzi. Poza jednym. Jabłonką, która już tej gałęzi nie ma, bo po zdarzeniu Tato z Dziadkiem ją usunęli.
Siostrzyczka stała pod drzewem, a ja zaczęłam na nie włazić. Nieźle mi to szło, ale cały czas było za nisko. Upatrzyłam sobie rozwidlenie w kształcie litery Y i tam postanowiłam się dostać.
W pewnym momencie stopa trafiła nie na konar, a na pustkę. Spadłam. Więcej nie pamiętam.
Z relacji Rodziców znam ciąg dalszy.
Otóż moja kochana siostra udała się jak najspokojniej do domu. Z sypialni zabrała poduszkę większą od niej i zaczęła wlec.
Rodzice siedzieli przy kawie. Zapytali po co wynosi na zewnątrz pościel. A mała na to:
-Bo Kasia leży pod drzewem i się nie rusza i przyniosę jej poduszkę, żeby miała miękko.
Później była karetka, szpital i ponoć złamany kręgosłup. Chyba cała rodzina zaczęła ponownie oddychać, gdy okazało się, że to była rysa na kliszy.
—-


To ja powiem tak: Pani Kasiu

proszę założyć bloga!

Przestać być niewidzialną i od czasu do czasu coś napisać.

Bardzo mi się podobało i zmroziło mnie rzetelnie też.

Zwłaszcza ta rysa na kliszy.

A jak nie chce Pani mieć swojego bloga i woli pozostać niewidzialna, to niech Pani temu panu Mindrunnerowi czasem każe coś wkleić na jego blogu.

Proszę...

Pozdrawiam nadzwyczaj


Panie Yayco

no niezle (wpadam troszkę spóźniony acz niezziajany )

najpierw o bliskiej tragedii,

determinuje to przyszłośc prawda?

w pewnien sposób,

miałem tak (chyba tak jak Pan) jak jechaliśmy z żona przed ślubem naszym kochanym japończykiem i jak wyprzedzaliśmy tira ten zaczął przyspieszać,

znaczy dwa tiry zaczęły bo nas nie widziały, a może widziały,

a zaczęły przyspieszac w momencie jak zaczął się zbliżac z naprzeciwka samochód

włos, dosłownie i 4 na prawie 7 tysiacach obrotów…

i włos siwy, pewnie pierwszy

a teraz wesoło będzie:)

Pan Yayco w mazdeczce wyglądał na pewno zabawnie :)))

p.s moja znajoma uwielbia mazdę 121 i zwie go żabką, podobnie jak micrę...

pozdrawiam
prezes,traktor,redaktor


Kasiu

No… No…

Jak wiadomo mam tendencję do dziwacznych komentarzy, ale ten rozwinę.

Tak sobie wymyśliłam jakie to musiało być bezgraniczne szczęście z tą rysą na kliszy.

Takie marzenie każdego – oby to była pomyłka!

Specjalnie dla Ciebie i dla Mindrunnera męża Twego napiszę o swojej historii sprzed roku.

Ale to za chwilkę.

Do zobaczenia zatem :)


A teraz moje dreszczowce.

Problem z tą historią jest taki, że przestrzeń jej trzeba opisać bardzo dokładnie. Tak dokładnie, że zdradzi ona wiele szczegółów o mnie i o miom otoczeniu. Ktoś kto mnie zna choć trochę z pewnością jak ją przeczyta, rozszyfruje moja tożsamość i wyśle za mną asasynów.

Polecimy więc trochę ogólnikami. Po pierwsze było to nieługo przed maturą. Konkretnie, jakieś trzy tygodnie przed studniówką. Po druge ze wszech miar mogło to wyglądać jak podjęta pod wpłwem impulsu próba samobójcza. Ale to nie była zadna próba poczynienia sobie krzywdy. Jeśli już to zwykła głupota.

Miejsce – ulica Basztowa w Krakowie. Stara kamienica.

Czas – kasztany kwitną przedwcześnie.

Bohaterów masa i musze używać skrótów, bądź pseudonimów. Ale powiedzmy, że wszyscy to koledzy z liceum, za wyjątkiem rodzin. No i ja. Długie włosy, które u innych zamieniły by się w romantyczny zaczes od którego omdlewają dziewczęta, u mnie formowały coś między fryzurą Mela Gisona z pierwszej części “Zabójczej broni” a chaosem nagłownym MacGyvera. Ot, po prostu mam naturalne afro, włosy mi sie bowiem zawsze kręciły jak opętane duchem czarnoskórego muzyka reggae. Swoja drogą nie lubię tego muzycznego podgatunku.

Pierwsza odsłona dramatu to ja, kolega L. oraz inny kolega zwany Bestią. Po lekcjach w liecum pomaszerowaliśmy ulicą Długą i Plantami aż do Basztowej, by pożegnać kolegę A., oraz jego rodzinę. Bo wyjeżdżali do ciepłych krajów w związku z pracą rodziców.

Poszliśmy, pożegnaliśmy się, mama A. nas wycałowała i wyszliśmy z mieszkania. Ja jestem z tych co zawsze przodem, szczególnie pod gradem kul, czy słów obelżywych, więc i schodziłem pierwszy. Bestia i L. zostali z tyłu. Schodziłem klatką schodową starej kamienicy i coś mi strzeliło do głowy, by oprzeć się o balustradę i spojrzeć w dół, poprawiając przy okazji plecak.

Tu mała przerwa. Wtedy nie wiedziałem, ale teraz wiem dobrze, że jedno piętro w starym budownictwie krakowskim, to odległość liczona w metrach okrągłych. Znaczy osiem metrów to wcale nie jest nadmierna estymacja.

Poznałem każdy metr miedzy jednym a drugim piętrem.

Teraz opowieść będzie miała charakter rwany. Odrobinę. Otóż powiedziałem “cholera”. A endorfiny zalały mnie tak, że nie byłem w stanie niczym ruszyć. Ale ruszałem się cały w rytmie metronomowo-wahadłowym, zaczepiony plecakiem o secesyjnego zawijasa z metalu, będącego częścią barierki. Żeby było śmieszniej, do góry nogami. A potek plecak pękł. I zobaczyłem przewijającą się przed oczami ścianę.

L. widział to z góry. Przeleciałem te metry głową w dół skierowany. Uderzyłem w przedostatni, kamienny stopień. I Bestia pobiegł na dół, do mnie, a L. do góry, by rodzinę A powiadomić, że po karetkę, lub trupiarkę trza dzwonić.

Bestia zbiegł na dół i opowiadał mi potem, że wstawałem bardzo długo. Nie wiem. Mnie się wydawało krótko. Że tak jakbym upadł i się zerwał. Tymczasem leżałem bez przytomości jakieś dziesięć minut, w powoli rosnącej kałuży krwi, która leciała z uszu, nosa i ust (straciłem dwa zęby i pogryzłem się w język podczas lotu). Leżałem i nie reagowałem, a Bestia w głowie układał mowę pożegnalną na mój pogrzeb. Myślę, że mogło to być coś w stylu: “Nie był mądry, nie wyglądał dobrze, mentalnie był jak pijany pięciolatek we mgle, ale nikomu chyba nie szkodził przesadnie, choć był ponad normę natrętny”.

I tu właściwie wiem tyle, że nic nie widziałem. Jakieś barwy i tyle. I nic, ale to kompletnie nic nie słyszałem. Za to pojawila mi się w głowie ta myśl, którą pamiętam aż za dobrze. “To koniec Piotr. Masz życie z głowy.”

Bestia mówił więc, że wstawałem jak w zwolnionym tempie. Jak kiepska animacja poklatkowa. Choć nie wiem na ile to byłem ja a na ile jego zaburzona nerwami percepcja rzeczywistości każe mu tak utrzymywać. A on nie wiedział za co mnie chwycić, by nie pogorszyć stanu. Ot, nie wiadomo było co mam złamane.

Potem przyjechała karetka. Sprowadzono mnie dwa piętra w dół i jeden z sanitariuszy zapytał mnie o mój numer PESEL. Co nadziwniejsze, podałem mu go, choć nie pamiętałem.

Dramat w części drugiej odbył się w szpitalu i powoli zamieniał się w komedię. Jako, że wniesiono mnie na noszach, ojciec mój uznał, że właściwie jestem nieżywy. Przyjechał do szpitala Kolejowego łamiąc wszystkie drogowe przepisy i był na miejscu przed karetką, jak tylko rodzina A. telefonicznie przekazała mu gdzie mnie wiozą. Po prawdzie nie wiem jak mnie rozpoznał, bo zamiast twarzy miałem napuchniętą, krwawą i nieruchawą mimicznie maskę. Ubrany byłem jak każdy szanujący się nastolatek w czarny golf. Pielęgniarki poprosiły ojca o pomoc w rozebraniu mnie do prześwietlenia, a potem wspólnie usiłowali zdjąć ze mnie ten golf, którego rękaw opinał opuchniętą rękę jak opaska uciskowa nałożona przez wielbiciela sadomasochizmu, który już nie ma nic do stracenia. Tu również relacja obca a nie moja. Według ojca, skląłem niewyraźnie wszystkich i kazałem pielęgniarce przynieść nożyczki. Zabrałem jej narzędzie gdy tylko się z nim pojawiła, rozciąłem całą górną część wierzchniego okrycia na sobie i znów straciłem przytomność. Prześwietlono mnie, zrobiono mi też wszystkie możliwe tomografie i tak dalej. Wciąż mam zdjęcie, które mogę prezentować w charakterze dowodu, że kiedyś, przed maturą miałem mózg.

I potem wywieźli mnie na składanie. Anestezjolog dał mi zastrzyk, powiedzieli, że zaczynają mnie składać. Chciałem im powiedzieć, że jeszcze nie śpię, ale twarz miałem zdrętwiałą, a potem zobaczyłem ojca i zapytałem, kiedy mnie poskładają. Rękę miałem już w gipsie. Pięć złamanych kości i wstrząs mózgu. Ojciec pomagał pchać moje łóżko. Było po wszystkim.

W ciagu kolejnych dni odwiedzali mnie różni ludzie. tego samego wieczoru Gorzki, który powiedział bardzo nerwowym głosem, że gdybym mu umarł, to by mi przychodził świeczki na grobie gasić, bo by nigdy nie wybaczył. I Dawidka. I Inni. W ogóle, okazało się, że chyba kilka osób mnie zna i nawet lubi.

I przez wiele lat potem, gdy pojawiała się najczarniejsza z czarnych depresji, myślałem tyko o tym, co powiedział mi lekarz i policjanci, co mnie odwiedzili. Że tego wypadku nie powinienem był przeżyć. Że właściwie powinien był mi strzelić kręgosłup, lub czaszka pęknąć. Cokolwiek. Pięć złamanych kości ręki i wstrząs mało używanego mózgu, to żadna, ale to żadna cena. I długo byłem przekonany, że tam, na tych schodach umarłem.

A teraz myślę, że Bóg w roztargnieniu chwycił, poczym pacnął się w czoło, wymamrotał do siebie “Cholera, nie z tej półki” i odłożył mnie na miejsce.

Trochę dziwnie się czuję po opisaniu tego. Trochę bardzo dziwnie.

Mam nadzieję, że lektura nie była nawet w połowie tak bolesna, jak samo zdarzenie.


mindrunner

zaczynam rozumieć Twojego nicka

...

prezes,traktor,redaktor


Panie Maxie,

tak troszkę od konca, to ta Mazda była dość obszerna w sobie. To był ten ostatni model przed fuzją z Fordem po której 121 niczym nie różniła się od fiesty Znaczy we wnętrzu. Jej zabawny kształt brał się z małej komory silnikowej (ale ile miejsca trzeba na 75 koni) i małego bagażnika.

Najgorsze było to, że moje Panie domowe nazwały toto, mnie na urągowisko, kaczuchą, co doprowadzało mnie do szału.

Później takie nazywanie samochodów było zakazane i dopiero mój obecny pojazd nazywa się Masa. Ale nie dlatego, że ciemny, bo on jest całkiem clever. Masa to takie imię japońskie i Dziecko miało skojarzenie literackie.

Tiry natomiast to groza jest i skaranie.

Moje drobne przygody z wyjazdów do mazowieckiego miasta obejmują taką historię, w której występuje kolumna tirów. Wyprzedzanie kolumny tirów, to była robota na parę minut. Kiedy wyprzedziłem pierwszego i jechałem za kolejnym, ten nagle spadł jednym kołem na pobocze i postawił coś na kształt zasłony dymnej. Przeraziłem się nie na żarty. Z przodu nic nie widziałem, a hamować nie mogłem, bo z tyłu miałem następnego tira.

Jak ja wtedy bluzgałem strasznie!

Pozdrawiam całkiem odwrotnie, bo łagodnymi słowy


Odpowiedzi Kasi.

Dla Pana Yayco i dla Gretchen:

Ależ ja biedna białogłowa z prowadzeniem dwóch blogów rady sobie nie dam. Jeden mi chwastem na pewno zarośnie.

Dodaję, że po prześwietleniu nr. 2, kiedy lekarz poinformował rodziców, że to była rysa na kliszy, tato powiedział mu “Wyjdź Pan w tej chwili, bo uduszę.”

Pozdrawiam obydwoje.

A właściciel konta dodaje, ze czeka z zainteresowaniem na historię Gretchen.

Pozdrowienia i ode mnie.


Zapytam w takim razie o dach

składany był czy normalny?

bo znam obie wersje,

co do silnika to dosyć niezawodny jest z tego co słyszę,

a kaczucha też fajnie

męskoosobowo

pozdrawiam szowinistycznie

prezes,traktor,redaktor


Maxie

hmmm… Mój nick wziął się z pewnej starej przygotowej gry komputerowej o tytue “Hell”. Taka fajna cyberpunkowa opowieść.

Nie wiem jak zacząłeś go rozumieć, ale proszę rozwiń, bo bardzo mnie to zaciekawiło.


Panie Mindrunnerze,

całkiem nie wiem co napisać.

Straszna, ale pięknie opowiedziana historia.

Dziwnie się czułem, kiedy w samym środku mnie Pan rozśmieszył domniemaną mową pogrzebową.

Kurde, dla samych tych dwóch historii: Pani Kasi i Pana, warto było tych kilka historyjek w archiwum napisać.

Dziękuje.

Przyszło mi do głowy, że mam jeszcze jedną historię do archiwum, ale nie w tym cyklu, tylko na zasadzie cośmy z kumpami robili, i dlaczego nas milicja nie złapała.

Strasznie to niewychowawcza historia i trochę się Dziecka wstydzę.

Może kiedyś to napiszę. Wtedy ktoś kto to przeczyta, będzie wszystko wiedział i asasyni dostaną nowe zlecenie.

Więc się jeszcze zastanowię.

Pozdrawiam Państwa gorąco!


literalnie

coś w stylu że umysł => mózg i na odwrót

podróże, przemieszczanie

ale proszę nie karz rozwijać :)

prezes,traktor,redaktor


Pani Kasiu, ja jestem między ludźmi

znany jako człowiek kompromisu (mam wrażenie,że kilku osobom przepaliły się synapsy) i jako taki poproszę o adres tego bloga. Może być na priv. Nie stanowi. No.

Co do reakcji Pani Taty, to go rozumiem, choć z drugiej strony ja bym chyba jednak klęknął i się pomodlił. Albo może oba, kto wie.

Pozdrowienia natarczywe


Panie Maxie,

normalny. Składany był w wersji z mocniejszym 90 konnym silnikiem.

Co do niezawodności, to moim zdaniem ten samochód się utopił a potem go wyłowili zapacykowali i mnie głupiemu sprzedali. W nim wszystko nawalało.

To groza była.

Co zaś do nazwy, to obawiam się, że to forma żeńska była. Co wiele tłumaczy, prawdopodobnie. Zwłaszcza zaś wyciekanie oleju.

Pozdrawiam adekwatnie


A mialeś Pan, Panie Yayco,

jakieś wątpliwości, gdy pisalem o literaturze (niech będzie, że interaktywnej). Jeszcze chwila, a Grabiński zacznie nam się klaniać, jako że pora i nastrój odpowiedni. A jak zaczną się opowieści kolejowo-cmentarne, to już będziemy calkiem w domu. A że się zaczną, to nie wątpię. Choć nie wiem, czy w tym tomie.

Uklony


Przyjmuje argumentację

ale…

wszak jest ten kaczuch

co usprawiedliwia zasiadanie za kierownicą tegoż:)

co i tak lepiej niż francuza

ale nie będe obrażał Lorenzo

prezes,traktor,redaktor


Lorenzo

a w tym temacie (kolejowym) to mam sporo do powiedzenia:)

prezes,traktor,redaktor


Ma Pan rację Panie Lorenzo, gotowym głowę popiolem posypać!

Zacząłem się zastanawiać czy nie trzymać tu w archiwum takiego kątka, dla pisania takiego, mniej zdatnego do wystawiania na przeciągi.

Może to nie jest zły pomysł?

A może lepiej,żeby i inni sobie w ichnich archiwach pisali, a my byśmy do nich chodzili i musieli swoje historie dokładać?

Naprawdę, aż mnie z tego gardło boleć przestało!

Pozdrawiam w niejakim podnieceniu


Maxie

po próbie porozkładania tematu i wypowiedzi na czynniki funkcjonalne wyszło mi coś w stylu mózgu na nóżkach ;) Nie złośliwie, ale zabawy mamy co niemiara.

Dobranoc.

Panie Yayco,

namiary na bloga Kasi poszły na priv.

Dziękuję za docenienie wkładu osobistego w opisywanie krwawych wydarzeń.

Dobranoc takoż z pozdrowieniami.


Moja historia całkiem świeża, choć trąci

To jednak było więcej niż rok temu. O mniej więcej pół roku.

Jest bardzo rano. Niedziela. Nieśmiały początek wiosny przejawiający się również mżawką. Taką ledwie widzialną.

Jedziemy, słuchając radia.

Ja jeszcze właściwie śpię, ale staram się udawać, że skądże znowu.

Jedziemy dalej.

Jesteśmy na Trasie Toruńskiej, inaczej zwanej małą obwodnicą, a jeszcze inaczej trasą Armii Krajowej.

Co jakiś czas śmignie jakiś TIR, albo też inny samochód osobowy z kierowcą o ułańskiej iście fantazji.

Jedziemy, a przed nami zakręt.

Ograniczenie do 60, ja nie patrzę na licznik, bo co mi do tego. Nie ja prowadzę. Myślę, że mogło być między 80 a 90.

Zakręt jest dziwny, jak już się wydaje że się skończył, to się okazuje coś zupełnie przeciwnego.

Pamiętacie tę delikatną mżawkę?

Nadal jest.

Nie wiem co się stało.

Poczułam lekkie chybotnięcie, jak na łódce. Miło mną zakołysało.

Znowu jesteśmy na prostej zakrętowej. Na kilka sekund.

Zaczyna kołysać bardziej nieco… I jeszcze trochę bardziej.

Już wiem, że utraciliśmy sterowność.

Są trzy pasy w jedną stronę. Jechaliśmy lewym.

Kołysanie sprowadza nas na środkowy… obrót… potem na prawy… półobrót… potem na środkowy…

Zbliżając się do lewego ponownie i cały czas delikatnie jak w tańcu się obracając, przyspieszamy nieco…

Dostrzegam tę solidną metalową barierkę.

Już wiem, że uderzymy od mojej strony.

Drzwi? Obok? Przód?

Zdaję sobie nagle sprawę, że świat zwolnił bieg.

Ktoś wyłączył dźwięk.

Jaka piękna cisza…

Przypominam sobie wypadek swoich rodziców. I że mama zachowała się dokładnie przeciwnie do wskazań ojca.

Moje ciało kołysze się tak, jak nim kołysze.

Jest we mnie spokój, jakiego niezbyt często zdarzyło mi się doświadczać.

Żadnych zrywów, może trochę żalu.

Najmniejszej paniki.

Zgoda.

Uderzamy.

Prawą stroną, ale jednak bardziej przodem.

Moja głowa uderza w coś obok. Delikatnie. Tylko takie stuk.

Bezruch. Piękna cisza…

Na wszystkich trzech pasach za nami ustawione jak w teatrze samochody.

Żaden TIR nie przejeżdżał.

Z jednego z samochodów wysiada mężczyzna. Młody.

Zapierdalałeś – mówi.

Jestem całkiem pozbierana, tylko trochę nogi mi się trzęsą.

Myślę racjonalnie i chłodno. Działam sprawnie.

Jaka ty byłaś spokojna, kiedy na ciebie patrzyłem ...

Do dzisiaj widzę uśmiechniętą twarz Tych z Góry . Życzliwie uśmiechniętą.


Panie Maxie,

kiedyś już chyba pisałem, że moja żona miała kiedyś kleja ale się z niej śmiałem, więc sobie kupiła samochód. W efekcie zdarza nam się coś co dawniej było nie do pomyślenia – ja siadam za kierownicą jej samochodu, a ona mojego.

Jest nam przykro, ale jakoś sobie z tym radzimy

Szacuneczek


Gretchen

niezłe to klatkowanie

opis ładny

zdarzenie nie,

choc konsekwencje optymistyczne mimo wszystko:)

prezes,traktor,redaktor


Pani Gretchen,

mrożące krew trochę.

Świetnie napisane.

Co mam dodać?

Pozdrawiam


Panie Yayco

i tego czasem trzeba się trzymać,

grunt to porozumienie

dla urozmaicenia podam link do ciekawego zdarzenia w Przemyślu

http://www.zycie.pl/week-photo.php
(link się aktualizuje co tydzień)

Pan jadący zapomniał zmierzyć samochód przejeżdżając pod mostem i sie złamał

prezes,traktor,redaktor


Max

Tak troszkę klatkowo pamiętam.

Zdarzenie niezwykle ważne dla mnie. I całkiem ładne. Otrzeć się o śmierć bez konsekwencji, to jest piękne.

Dotknąć jej, ale nie doświadczyć ani jej, ani pośrednich możliwości.

Cudo.

:)


najlepiej nie chodzić na ten film do kina znowu

wiesz, czasem może się film urwać :)

prezes,traktor,redaktor


Ładny obrazek,

Panie Maxie.

I pouczający


Panie Yayco

Dziękuję.

Nie ma się co zamrażać. Dobrze się skończyło.

Dla mnie dobrze, ale bo ja wiem czy tak zaraz dla każdego?

Również pozdrawiam żywo


Pani Gretchen,

chciałem tylko złośliwie dodać, że Pani tam ma literówkę powyżej.

Nie cudo, a cud, proszę Pani Szanownej.

Z czego się cieszę, jak najbardziej,

pozdrawiając


Gretchen,

historia ślicznie opowiedziana. Znaczy, nie dość, że wstrząsająco, to mi pokazałaś gdzie moje miejsce o tej godzinie. W łóżku, we śnie. Pozdrawiam, ciesząc się, że mogłaś to przeżyć. I to dosłownie przeżyć, czyli, że konsekwencji negatywnych nie było a wnioski popłynęły.

Pozdrawiamy ciepło i juz na serio się układamy do snu.


Panie Yayco

Cud Pan mówi?

No nie wiem, może i tak. W sumie tak.

I to nie jest literówka proszę Pana Złośliwego.

Pozdrawiam Pana literówkowo


Wie Pani co?

Może i tak.

Mnie się słowo cudo niebezpiecznie kojarzy z postacią, która występuje w niektórych powieściach Pratchetta.

Ale lepiej nie wnikać.

Pozdrawiam


Mindrunnerze

Jakoś wlazłam w tamto pisząc, a potem przeczytałam Twoją historię.

Widzę pewne podobne punkty pomiędzy wierszami.

Śpij(cie) dobrze i szczęśliwie.


W końcu przyszla kolej na mnie, Panie Yayco.

Rzecz dziala się na jednej z dróg okolicy Linzu, trochę bardziej w górach. Droga jest więc w dolinie, obramowana zboczami wzgórz. I oczywiście obowiązkowymi leitplanken czyli takimi szynami.

Pojechalismy sobie z kolegą na wycieczke krajoznawczą. W pewnym momencie natrafiliśmy na rozsypany drobny piaseczek. Takie świństwo jest gorsze niekiedy od rozlanego oleju. No i z racji trochę zbyt dużej szybkości zerwalo nam przyczepność i zaczęlo nami miotać od lewej do prawej. Na przemian walnęliśmy po dwa bodaj razy najpierw w prawa szynę, potem w lewą, potem znowu w prawą i znowu w lewą. Wszystko tak gdzieś przy 80-90 na godzinę.

W końcu to co zostalo, zatrzymalo się pośrodku drogi.

Zapomnialem dodać, że caly czas jechaly tą drogą w obu kierunkach różne samochody, a to osobowe, a to dostawcze, nawet jakiś ciężarowy sie trafil (wiem, bo potem się wszystkie zatrzymaly).

Jakim cudem, w trakcie tego przelatywania z jednej strony drogi na drugą, nie udalo nam sie trafić w żaden samochód – nie mam pojęcia. Ani dlaczego żaden z nich w nas nie trafil, chociaż zatrzymaly się dopiero w kilkanaście sekund potem.

Po wygramoleniu się ze zlomu kolega prawie nie mógl się z newów utrzymać na nogach. Ja wręcz przeciwnie – zimny niczym glaz.

Kiedy po trzech godzinach wróciliśmy do Linzu i udalismy w celach terapeutycznych na piwo, kolega się uspokoil, a ja nie bylem w stanie pzez pól godziny utrzymać szklanki w dlonach. Dopiero wtedy mnie nerwy zaczęly zjadać.

Uklony


Ja się nie dziwię Panie Lorenzo,

mnie się zdarzyło rok później obudzić w środku nocy i dygotać jak osika, bo mi się ten most przyśnił.

Ale wie Pan co?

Te wszystkie historie są jednak, może nieco paradoksalnie, optymistyczne. Przez swoje szczęśliwe zakończenia.

Lubię szczęśliwe zakończenia.

Pozdrawiam


Panie Lorenzo

Znajdzie Pan dziesięć szczegółów różniących nasze historie?

Dostrzegłam trzy.

Chociaż nie, cztery.

Ja musiałam ustąpić przed prawem i zostać sama z tym.

Pozdrawiam Pana wieczorową porą, chociaż nie brunet…


W sumie do tej pory nie rozumię tego tytułu

Przedostatni?

prezes,traktor,redaktor


Panie Yayco

Z pewną dumą, bo to moje pierwsze zdjęcie w ogóle wklejone do TXT:

tadadam tadadam tadadam !!!!


I to jakie!

prezes,traktor,redaktor


Maxie

no gdyby nie Twój poradnik, to by go nie było.
choc tak po prawdzie, to wykorzystałem sposób opisywany przez jull. ale pod Twoim postem, wiec to prawie to samo.

zasadniczo – teraz mozna sobie wyobrazic, co sie dziac moze z takim autkiem po trafieniu przez zapakowanego passata kombi…


Paanie Maxie,

obawiam się, że ostatni przypadek opiszę opiszą w dziale nekrologów.

Ciekawe kiedy TXT się takiego dorobi, swoją drogą...

Pozdrowienia


Panie Griszqu, gratuluję,

ale dla zgodności z prawdą historyczną powiem, że na obrazku jest ten lepszy model. Z mocniejszym silnikiem i rolowanym dachem.

Jakby na to nie patrzeć – brzydactwo, nieprawdaż?

Pozdrowienia


Panie Yayco

U mnie w kościele to chyba wypominki się nazywa,

dział o takiej nazwie to jak najbardziej,

pozdrawiam przedświątecznie

prezes,traktor,redaktor


Panie Maxie,

Pana otwartość na nowe formy czasami mnie osłabia.

Pozdrawiam, śmiejąc się nieprzystojnie


Mindrunnerze,

chyba ta twoja historia najbardziej mrożąca jest.
No i jak opisana.

Pozdrawiam wszystkich historioopowiadaczy.


Panie Yayco

możliwe że to z klimatu ogólnego jaki u mnie na wiosce panuje, choć i sporo w tym radości, bo wiadomo nowy proboszcz (dopisałem ostatnio u mnie na blogu tą dobrą wiadomość) i kartki w tym roku ładnie obdrukowane i z linijkami…

jako ministrant pamiętam wypisywane na zwykłych kartkach, które były cięte nożem z A4, na cztery kawałki coby starczyło zarówno dla tych co wpiszą jedną osobę jak i dla tych co pół wsi

to były fajne czasy

prezes,traktor,redaktor


Panie Maxie,

a ja w te kartki to niewierzący jestem, muszę Panu powiedzieć.

Może być, że rezydua świadomościowe (kartek na alkohol dotyczące) mnie ku drobnej (mam nadzieję) herezji prowadzą

Pozdrawiam, zmykając do kuchni


Subskrybuj zawartość