Prowansja. Część pierwsza – kanikuła turystyczna, czyli jakie to, panie szanowny, ma znaczenie, czy na moście, czy pod mostem?

No dobra. Lato się skończyło. Czy coś. Listopad, że strach. Atmosfera od tego na Tekstowisku taka, jak na pogrzebie w słotny dzien. Na dodatek wszyscy żałobnicy albo na wątrobę cierpią, albo kaca leczą, albo jakieś mają zespoły. Albo wszystko na raz. Na tym tle to wiecznie marudzący Pan Grześ robi za wesołka. Wszyscy marudzą. Ja marudzę.

Koniec tego dobrego.

Wróćmy do czasu, kiedy temperatura przekraczała 35 stopni i świeciło słońce. I napiszmy o tym, jak łatwo jest złamać stereotypy.

Napisać, że nie chciałem jechać do Francji, to mało. Wiadomo, że nie chciałem. Ja się zapierałem, jak żaba błota.

Po pierwsze, już raz byłem; bo drugie, nie posiadam języka; po trzecie, nie lubię Francuzów. Ich zabawne przekonanie o własnej wyższości nie jest, co prawda, wcale odmienne od podobnego przekonania Anglików, Niemców czy Polaków, ale Francuzi są niefajni. Tak sadzę. A ściślej sądziłem.

Co prawda, osobiście znam tylko jednego Francuza i on jest fajny, dowcipny i inteligentny, oraz pije wódkę na szklanki, ale on wyszedł za Polkę, zamieszkał w Polsce i mówi po polsku. W sumie tylko nazwisko ma francuskie. Nawet czosnkiem nie zajeżdża.

Tak sobie powtarzałem. Tak samo powtarzałem od lat w domu, kiedy przychodziło planować wakacje. Jakoś się udawało. Ale presja społeczna rosła. Obie Panie (zawsze dużą literą, zwłaszcza obie na raz) naciskały coraz bardziej, więc w końcu znalazłem uczciwy kompromis. Na wakacje pojechaliśmy zupełnie gdzie indziej, ale zatrzymaliśmy się na kilka dni w Prowansji.

Miało być na dwa dni ( a ściślej dwie noce i półtorej dnia). Wyszło o jeden dzień dłużej. Mieliśmy mieszkać w Orange, ale wypadło na Carpentras.

Do Carpentras przyjechaliśmy w niedzielę, wczesnym popołudniem, jeszcze z solą na skórze. Zasadniczo byłem dobrze nastawiony, bo Francja dobrze mi robi na jeżdżenie samochodem. Jakoś tak tam się jeździ, że benzyny na strasznie długo wystarcza. Przyjemne to jest, chociaż benzyna w złodziejskich cenach. W porównaniu z Hiszpanią, albo ze Szwajcarią.

Oczywiście najpierw zacząłem kichać na tę lawendę i całą resztę rozbuchanej roślinności, ale cóż zrobić. Tak już się ma i trzeba z tym żyć. Jeszcze jakiś czas. Hotel jak hotel. Francuski. Pokoik, choć czysty, ale mocno nieduży. Mocno używany. I w łazience takie rozwiązanie, że jak człowiek sobie usiądzie przewodniki przeglądnąć, to jak raz przez okno może sobie na ulicę wyglądnąć i do Pana gliny zamachać, bo jak raz rezydencja policji naprzeciwko się mieści. Nawet odmachują.

A ja lubię hotele nowoczesne. Z szykanami. Pomarudziłem trochę, ale kichanie mi przeszkadzało, więc zaprzestałem. Ale szło się dogadać w recepcji, która to w osobie przystojnego i mrugającego do Dziecki Francuza, wzrostu wcale nie francuskiego, wykazała niejaką cierpliwość, tłumacząc, że jest niedziela, że wszystko zamknięte i w ogóle kanikuła. A knajpy to siódmej.

Mimo to uznaliśmy, że trzeba się napić prowansalskiej lemoniady i wyszliśmy na miasto.

Pustka. Dwóch (poza nami) turystów. W cieniu siedzą obywatele reprezentujący wpływy Północnej (co najmniej) Afryki. Dziwnie. Pustawo.
No po prostu, że tak:

Photobucket

Wszystko pozamykane. Nawet kościół (w niedzielę) zamknięty. Bo już było po mszy. A do następnej kilka godzin. Na kościele spadek po rewolucji francuskiej, ładnie wykuty w murze.
Photobucket

Photobucket

Piknie. Gorąco jak cholera. Nie ma nic do picia. A do siódmej na tyle dużo czasu, że nas zasadniczo wywalono z knajp dwóch, z powodu, że nieczynne. No Francja, kurde. Tego się spodziewałem. Cholera, psiakrew. Kobiety też nieco spuściły nosy na kwintę. Jak zawsze, gdy przypadkiem ciągle mam rację.

A potem poszliśmy na kolację i już wkrótce zrozumiałem, że tu wrócę. Niekoniecznie do Carpentras. Może być gdzieś blisko. Ale proszę mi tak dawać jeść. Co prawda dziecko się ze mnie śmieje do dnia dzisiejszego, że jako przystawkę dostałem sorbet z warzyw z sałatą. Ale to przez zazdrość, bo to był bardzo dobry i niespodziewany wstęp. W ogóle nieźle karmią w tej Prowansji. Taki eufemizm. Ja tam chcę jeść. I popijać. Ale o popijać to proszę poczekać dwa, trzy dni. Coś napisze i o tym.

W ogóle, kiedy opadną pierwsze stereotypy, okazuje się, że we Francji, jak się zdaje, jest trochę jak w Polsce. Wystarczy wyjechać ze stolicy i nagle się okazuje, że ludzie potrafią rozmawiać. Oczywiście nie znają żadnych języków poza francuskim. No dobrze, bądźmy uczciwi, to samo cechuje Hiszpanów i Portugalczyków. I pewnie Włochów, ale we Włoszech każdy obżartuch i tak się dogada.

Ale w tych warunkach, Dziecko, które posiada talent do języków, robiło za gwiazdę. Nie dość, że gadało za wszystkich, to otoczone było czcią przez kelnerów. Zwłaszcza tych młodszych. Ale to już przywykliśmy.

Dodam, jako ciekawostkę, że jak wychodziliśmy z tej knajpy, to ktoś nam powiedział po polsku Dobranoc. Dziecko, która z zamiłowaniem czytała wszystko, co jej w oczy wpadło, twierdzi, że to musiał być psychiatra, albo alternatywny terapeuta tybetański. Bo takie profesje tam były reprezentowane przez znajome nazwiska. Coś w tym jest.

W zasadzie to dobrze, bo na pierwszy rzut oka najwięcej jest w Prowansji fryzjerów dla psów i weterynarzy. Na trzecim miejscu idą lekarze dla ludzi i apteki. Bardzo za zdrowiem oni tam musza być. Być może z uwagi na dietę.

Oczywiście nic się nie da zrobić w dwa dni. To jakby kazać Polskę zwiedzić w tydzień.

Pierwszego pojechaliśmy do Awinionu. To oczywiste. I co? No fajnie zasadniczo. Tyle tylko, że myśmy już widzieli tyle pałaców, zabytków i w ogóle historyczności, że perła gotyku obronnego nami nie wstrząsnęła. Oczywiście, jako element historii papiestwa było to ciekawe, tym bardziej, że z perspektywy sądząc, linia tutejsza była bardziej prawowita.

Photobucket

No i rewolucja. Musze przyznać, że jako człowiek konserwatywnego usposobienia nie lubiłem francuskiej rewolucji nigdy.

Ale to, co zobaczyłem: trochę dokumentów, kilka obrazów, było dość wstrząsające. I ułożyło mi się w pewną całość, gdy w głównej, nigdy do końca nieodrestaurowanej kaplicy pałacu papieskiego natknąłem się na performance, polegające na tym, że na płótnie wyświetlano obrazy ruchome, na których jakiś śniady obywatel zaklinał kobrę. A na innych chodziły kozy.

Przyznam, że do dnia dzisiejszego nie rozumiem sensu tej instalacji. Może być, że nie chcę zrozumieć.

Jak się ma za dużo zabytków, to się ludziom w głowach przewraca.

Tutaj muszę zaznaczyć, że mam kiepską dokumentację fotograficzną, bo mój stareńki (w sensie relatywnym, wtedy 5 mega pikseli to było coś!) Olympus postanowił zwariować i zaczął uprawić sztukę. Innymi słowy, większość zdjęć z wakacji trafił szlag. To, co dołączam, to ocalałe resztki wsparte tym, co robiło dziecko.

No dobra, czasu było mało, więc zaraz z pałacu poszliśmy na most.

Photobucket

To w sumie jest niezła historia. Każdy może sobie przeczytać. Ale to fajna historia.

Marzenie, które się, summa summarum nie ziściło. Marzenie, które stało się legendą. Symbolem nostalgii, siły marzeń? Sam nie wiem. Ale most działa na wyobraźnię, przypomina o marzeniach. Także tych, które nie mogą się ziścić, ale są marzone każdego dnia.

Ten most, który nie łączy brzegów, każe myśleć o tym, co się liczy, choć nie istnieje. Fajny ten most. Zmusza do patrzenia na drugi brzeg.

Czasem się zastanawiam, na ile polska legenda jest taka sama jak francuska. Przecież to, co zaśpiewała pani Demarczyk nie ma nic wspólnego z dziecięcą piosenką. Kiedy wchodzi się do tamecznego, małego muzeum (tej) piosenki zadziwia kakofonia i maszyna do układania teledysków, przy której szaleją dzieciaki. I tylko przez mała dziurkę w ścianie można posłuchać tego, co znamy. Pani Demarczyk też tam jest. To jest bardzo OK, ze strony tego mostu, moim zdaniem.

Co ciekawe, z jednej z dziurek powinna dobiegać Budka Suflera. Ale nic nie dobiegało, a ja nie umiałem znaleźć tej wersji. Ciągle się dziwie i szukam.

Ostatniego dnia byliśmy w Orange. Które słynie z tego, że miejscowi nie rozebrali na cegły wszystkiego, co im zostało po Imperium rzymskim. A został im łuk triumfalny, zasadniczo i teatr. Mój aparat potraktował łuk nieco nowatorsko, pozwalając się mu roztopić.

Photobucket

Tak naprawdę jest w nieco lepszym stanie i wygląda mniej więcej tak. Ale to już zdjęcie dziecka.

Photobucket

Teatr imponuje. Naprawdę. Nawet Colosseum nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Tym bardziej, że to jest teatr żywy, w którym wystawia się różne cudności na scenie. Te organy są naprawdę bardzo duże.
Photobucket

No i co?

Ano nic w zasadzie. Liznęliśmy tej Prowansji odrobinę i przyszło jechać do Włoch. Moczyć się w słonej wodzie.

Ale mój upór został złamany. Jest tam urzekająco pięknie miejscami, a pola lawendy (przy całej mojej niechęci do tego zapachu) wyglądają fantastycznie. I ludzie są fajni. Nieśpieszący się zanadto. Zresztą, kto by się tam śpieszył w upał?

I jest jeszcze coś. Dla mnie być może najważniejszy argument, żeby tu wrócić. I nie śpieszyć się zanadto.

Nie, nie chodzi nawet o landrynki, z jakich słynie Carpentras. Ani o zioła lokalne, które faktycznie pachną pierwszorzędnie. Nie.

Łatwo zgadnąć, co to jest. Dlatego za dwa lub trzy dni pozwolę sobie zaprezentować Państwu część drugą, zatytułowaną: Wino z Wygwizdowa.

Średnia ocena
(głosy: 0)

komentarze

Panie Yayco

wracam do tradycji wyrywania się jako pierwszy tym bardziej że znikam na chwil naście

po grzesiowemu

prezes,traktor,redaktor


Witam Panie Maxie,

grzej się Pan w sierpniowym słoneczku…

Pozdrowienia


Eeeeee...

Pszę Yayca.
Mnie tam takie mosty, urwane wcale nie imponują.
Bo ja znam most w Wyszogrodzie, drzewianny, a ponieważ starszy jestem od paninego Tatusia, to pamiętam nawet jak Wajda pod tym mostem Popioły kręcił, a właściwie to jakieś forsowanie rzeki.
Może to Ebro było?
A ja się gapiłem jako one konie do Wisły dragami zaganiali i strasznie je lali.
Ale to przez ten most pewnie?

A lawendę lubię, niepowiem, bo mi zapach z domu babci przypomina, pszępana.

No i nie piszesz czy tam piwo jest?
Jak nie ma, to nic im nie pomoże.

Zkwaśnieni jak byli, tak i zostaną.
Od tego octu winnego.
I żab żarcia.
I inkszej gadziny.

P.S. Dobrze chociaz, że dziecko masz pan zdolne. Technicznie i humanistycznie.
To pański odbiór zdecydowanie polepsza.
Ciekawe, po takim ojcu. Kwaśnym?


Panie yayco

Ale mój upór został złamany. Jest tam urzekająco pięknie miejscami, a pola lawendy (przy całej mojej niechęci do tego zapachu) wyglądają fantastycznie. I ludzie są fajni. Nieśpieszący się zanadto.

Ha!

Nie miał pan najmniejszych szans z tym uporem.

Nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że w Pana przypadku tak to się MUSI skończyć.

Proszę wybaczyć za szczerość ale z góry skazany był Pan na kapitulację ;-)

pozdrawiam ziołowo-prowansalsko


Panie Igło,

o moście w Wyszogrodzie napiszę w grudniu. Powinienem był zaraz po założeniu TXT, ale nie było sytuacji jeszcze wtedy. Ale ma Pan jak w banku,że między 13 a 24 grudnia napiszę . Znaczy most pojawi się kontekstowo, bop głowni będzie o bimbrze i ryb łowieniu. Może troche o Stanie Wojennym. Zobaczę.

A co do Dziecka, to też się nadziwić nie mogę

Pozdrawiam


Heh

To ja się już domyślam o czym to będzie!!!

Nie ze mną te numery pszę Yayca.
Bo to będzie o bombardowaniu.


Aleeeee...

Tu jest słonecznie i ciepło. I pachnie latem.

Aparat chyba przydałby się nowy, ale tego nie oddawać, nie wyrzucać, wozić nadal.

To, co on umie sam z siebie jest bezcenne.

Niektórzy duże pieniądze na szopy do zdjęć wydają, a Pan ma to za darmo (amortyzacja).

Naprawdę fajnie, że Pan przemógł swoje złe nastroje i ofiarował temu miejscu ten tekst.

atmosfera jak na pogrzebie w słotny dzień – pożyczę sobie czasem.


Panie Yayco

a przechodząc do meritum to fajnie bywa we Francj,

znaczy tak jest, prócz doswiadczeń samochodowych ale to ok. sylwestra lepiej pogadać będzie, w moim przypadku rocznicowo:)

prezes,traktor,redaktor


Hm,

tekst świetny, taki jakich mi brakowało ostatnio.

A Francja?
Jakoś nie znam zupełnie, jest szansa, że za kilka miesięcy będę chwilę w Orleanie, pewnie chwilę i w Paryżu.
Ale to tylko szansa, nie wiadomo czy się ziści.
Na Prowansję nie ma szans pewnie.

Za to uwielbiam francuksie kino lat ostatnich, z szczególnym uwzględnieniem komedii, lekkie, zabawne a nie głupawe.
I takie pozytywne.

A kontakty moje z Francuzam ograniczyły się do poznania kiedyś w Erfurcie dwójki Francuzów, fajni byli, gadalismy np. o markizie de Sade:) i takich tam lekkich tematach.
Poza tym Francuzi owi strasznie zabawnie mówili po niemiecku, nie wiem czy wszyscy tak mają, ale ci mieli.
Ale za to na winach się nie znali, bo jak kupili jakiego sikacza za 2 euro, to strasznie to smakowało.
Ja tyż kupiłem gdzies za 2 euro, ale lepsze było.

Ciekawe zresztą czy w innych krajach też jest dziesiątki rodzajów win tak maksymalnie do 5 euro?
Bo w niemieckich supermarketach tak.
Nawet miałem problem w tym roku, bo chciałem kupic jakies lepsze, droższe, niestety chyba najdroższe w owym supermarkecie w Bielefeldzie kosztowało ze 3,70:)

A mówią, że Polska znana jest z tanich win.

pzdr


Panie Igło, nie zgadł Pan,

choć przyznam, że magazyn trotylu też będzie występował.

Ale to wspomnienie jest.

Choć jeśli chodzi o kinematografię, to zaledwie Czterech pancernych obejmujące.

Pozdrawiam nieśpiesznie


Pani Gretchen,

ciepło było aż.

Ale lemoniada prowansalska bardzo fajna jest. Albo cydr.

Aparat niestety rzadko się dźwiga na takie wyżyny artyzmu. Ale może jeszcze będzie okazja coś zawiesić, dla Pani ukontentowania. Jak do Germanii dojdę, bo tam to on szalał jak złe. A ja szopy nie mam, ale za to co on robi kupię jemu na pohybel, konkurenta.

Tylko czekam, żeby ten dolar jeszcze bardziej spadł.

A za dobre słowo dziękuje. Powiem tak: with a little help from my friends.

I to dotyczy także tego miejsca. choć zdecydowanie nie tylko. Dzisiejsza msza mi bardzo dobrze zrobiła, muszę przyznać. Parę myśli w kwestii egalitaryzmu mi się uporządkowało i ogólnie duchowo lepiej się poczułem.

A z pogrzebu proszę korzystać z upodobaniem, Ktoś kiedyś zauważył, że nam się wydaje, że w czasie pogrzebu była złą pogoda. Coś w tym jest. Jedyny pogrzeb, który pamiętam,że się w upalnym zacząl słońcu, zakończył się oberwaniem chmury i kasacją ostatniego z moich garniturów. Albo przedostatniego, jeśli ktoś mi świństwo zrobi.

Pozdrawiam wesolutko, jak szczygiełek (czy cóś)


Panie Maxie,

chyba zaczynam się skłaniać ku Pańskiej opinii.

Nawet doszedł do wniosku, że to, iż nie rozumiem co oni mówią, to jest raczej zaleta.

Bo to się można naciąć troszkę.

Na przykład się mnie kelner zapytał, czy jestem Anglikiem. Napuchłem z dumy, żem już taki europejski, że aż atlantycki.

Ale mi dziecko wytłumaczylo, że gorzej to mi tylko mógł powiedzieć, że z miasta Paryża jestem..

Różnice, psiakrew, kulturowe.

Pozdrawiam


Panie Grzesiu,

no cieszę się jak zawsze, że się Panu spodobało.

Z komedii to faktycznie ta o północnych francuzach bardzo pierwszorzędna. Inne to tak różnie.

Nie wiem jak z niemieckim, ale francuz mowiący po angielsku, to zazwyczaj poezja jest. Bo on mówi tak jakby mówił po francusku, tylko słowa ma angielskie. Senne marzenie takiego pojąć, jak się rozgada.

W Francji stoją, po sklepach, faktycznie dziesiątki takich tanich win. W szkle , plastiku, albo kartonie. Ale nic o nich nie wiem. Musiałem samochodem jechać do Włoch krętymi drogami, więc rodzina dbała, żebym się nie rozchorował. Choć zapewne przesadnie. Młode wina nie są złe. Nawet tanie.

Ja miałem tez pewien kłopot z kupieniem lepszego wina. Ale o tym w następnym odcinku…

Pozdrowienia


Panie Arturze,

nie wiem czemu Pański wpis mi umknął i śpieszę naprawić błąd.

Wcale nie bylem z góry skazany. Ja twardy facet jestem. Ja proszę Pana w amerykańskich restauracjach jadałem i nic mi od tego nie było!

Ale, zaraz, zaraz… Powiedział Pan z “z ogry”?

A to może faktycznie,że tak. Góra odgrywa tu pewne znaczenie.

Ale o górze to we wtorek lub w środę...

Pozdrawiam


Panie yayco

jednak będę się upierał, że z góry nie miał Pan szans.

Żadnych. ;-)

Zresztą dziecko chyba uprzedzało skoro język Moliera zna?

A z tym kelnerem to w istocie musiał Pan nieźle nabroić (na przykład sprawdzając rachunek, bądź , co doprawdy niesłychane zupełnie, domagając się jego przedstawienia) skoro ów urażony do żywego jegomość posunął się do tak ekstremalnego porównania, że z Anglikiem ma do czynienia. Anglik o historycznych już zaszłościach nie wspominając ma to, że rachunek sprawdza.

P.S. Pisze Pan, że do Italii krętymi drogami Pan zmierzał co oznacza, że na przełęcze alpejskie się Pan porywał. A czy można spytać przez które?

pozdrawiam


A to jest dobre faktycznie

W ustach Francuza, stwierdzenie, że Anglik to prawie jak obelga…

Zmykam zanim oberwę.


.

tecumseh

Ciekawe zresztą czy w innych krajach też jest dziesiątki rodzajów win tak maksymalnie do 5 euro?
Bo w niemieckich supermarketach tak.

We włoskich identycznie.

I tu wspomnienie mi się nasunęło, wakacyjne, sprzed trzech lat, które dosyć fatalnie o mnie świadczy, a już na blogu pana yayco opowiadać takie rzeczy to czysta perwersja. Ale co tam.

Otóż ja nie lubię wina. No nie rozumiem jego sensu i głębi. Lubię piwo, koniak, brandy, doceniam walory towarzyskie wódki. Ale wino – jakoś nie. Ja niewinna. Niemniej wino, i tu porażę was głębią mojej refleksji, jest także pewnego rodzaju alkoholem, co w krajach śródziemnomorskich może być przydatne…

Wybrałam się na Morze Adriatyckie z całą bandą podobnych mi profanów. Piliśmy wino, bardzo dużo wina, z powodu o którym powyżej i tylko dlatego, że włoska birra to absolutnie nie jest piwo. Jako drugi oficer byłam odpowiedzialna za aprowizację i wiedziałam, że oprócz żywności muszę nabywać też odpowiednią ilość tzw. jabola. Czyli wino dowolne, z najniższej półki supermarketu, ileś białych, ileś czerwonych, krewetki frytki raz, krewetki frytki bis.

A wieczorami piliśmy toto z gwinta, w tempie mniej więcej kwadrans na butelkę. Raz w trakcie takiej hm, uczty na wyspie Burano, gdy któryś dzień czekaliśmy na dobrą pogodę, przyszła dziewczyna z drugiej łódki pożyczyć mleko, bo zachciało im się naleśników. Dźwignęłam się i spróbowałam spełnić jej życzenie… Potem było sporo krwi i zamieszania, a zostały mi po tym wydarzeniu dwie blizny na łydce.

Wino za dwa euro to zdradliwa rzecz jest.

Pzdr


Och nie,

Panie Arturze, nie tym razem.

Normalnie nad morzem jechałem. Monaco i tak dalej. Ale tam mało ciekawa jest autostrada. Tunel – zakręt – tunel. I mżyło.

Ale to nic w porównaniu z tym co miałem jak jechałem przez Szwajcarię (normalnie tak jak już kiedyś opisywałem). Ale to na inną historię jest.

Raczej do pisania jak słońce świeci. Dla kontrastu.

Pozdrawiam serdecznie


Pani Pino,

wzburzyła mnie Pani. Po pierwsze tym, że nie docenia Pani walorów birra moretti, zwłaszcza zaś ukochanej przez mnie la rossa.
Ale ok, Pani jest kobieta twarda, tylko solidne destylaty.

Ja szczęśliwie raczej chodzę po lądzie.

I przepraszam, ale się obśmiałem troszkę. Proszę wybaczyć.

Pozdrawiam serdecznie


Pani się strasznie rozdokazywała, Pani Gretchen

pewnie przez te bałałajki…


Pino, a widzisz,

niestety (albo moze raczej stety) tak się złożyło, ze tydzień prawie w Rzymie spędziłem w towarzystwie osoby, co żadnego alkoholu do siebie nie przyjmuj i wyszło tak, ze win sam nie probowałem, tylko piwo, zresztą w chińskiej knajpie.

No, ale w lipcu w Niemczech nadrobiłem te włoskie zaniedbania.
:)

Pozdrawiam bezalkoholowo jednakże.

P.S. A ja się odwdzięcze historyjką, że w Bawarii będąc uczestniczyłem w winnej degustacji, trwała ona ze 3 godziny, każdy gatunek wina był dokładnie omówiony, długie przemowy pana prowadzącego tę imprezę, wprawdzie brakło tzw. Weinprinzessin, ale reszta kulturka i te sprawy, kielisze nie za duży średnio, co 20, 30 minut ( Nudziłem się totalnie i nie tylko ja, grupka znudzonych pań nauczycielek z Polski około 50-tki zaintonowała w środku przemowy pana gadającego o winach ,,Przybyli ułani” czy ,inne ,,Hej, sokoły”:)”)A jaki Niemiec od win zgorszony był:)

Eh, jaką ja ulge po tej wykwintne degustacji i smakowaniu siedmu rodzajów win odczułem, bedąc już w pokoju i pijąc wino za 2,10 chyba:)
Wprawdzie dwie moje współtowarzyszki zgodznie twierdziły, że to świństwo straszne, ale ja po prostu odczuwałem wtedy katharsis głębokie.
I wyszło tak, że prawie sam butelkę wypić musiałem.
Ale wody ni łódek tam nie było.
Zresztą się w sumie nie upiłem.


Pani Pino

jest włoskie piwo całkiem znośne – z Tyrolu.
Chociaż Południowy Tyrol to tak nie do końca Italia więc i narodowość piwa jest dosyć problematyczna – ale fakt jest faktem – we Włoszech, w przeciwieństwie do słodkiej Francji, piwa można się napić tylko trzeba go poszukać. Natomiast próba kosztowania piwa francuskiego jest pomysłem z tej samej półki co kosztowanie wina polskiego (wyróżnienie kursywą nieprzypadkowe).

Picie we Włoszech piwa nie jest jednak dobrym pomysłem.
Dlatego, że ma się do dyspozycji WINO. Do tamtego klimatu i kuchni pasuje lepiej niż jakikolwiek inny alkohol no bo kto by wpadł na pomysł aby na Burano raczyć się brandy? To dopiero byłby by skutki…

W każdym razie na upały właściwe jest białe (wytrawne rzecz jasna) i to te właśnie niedrogie. Można je pić w dużej ilości bo raz, że tanie, a dwa, że lekkie. Zarówno we Włoszech całkiem niezłe są wina stołowe lub regionalne – bez apelacji bo ta jako świadectwo miejsca pochodzenia nie zawsze jest jednocześnie gwarantem jakości.


Panie Grzesiu

proszę mi tu pod sztandarem łże patriotyzmu (znamy Pana nie od dzisiaj) nie szkalować win niemieckich. Ja zacząłem historie wakacyjne od środka, ale na niemieckie wino (może liczba pojedyncza będzie bardziej pasująca) też przyjdzie pora.

Pozdrawiam gratulując trzeźwego spojrzenia


Panie Yayco, ale to za 2,10

co mi smakowało też było niemieckie acz nie wiem czy też jak te z degustacji z rejonu Pólnocnej Bawarii (Unterfrankek albo Oberfranken, w kazdym razie okolice Wuerzburga)


Ja?

A czy ja bym się ośmieliła?

Skromna kobieta ze mnie, choć niekoniecznie standardowa .

Wie Pan, wszelkie historie dotyczące Francji oraz najpiękniejszego języka na świecie, przypominają mi moje licealne czasy.

A trzeba Panu wiedzieć (może i nie trzeba, ale to taka formuła jest), że ja pobierałam nauki w takim oto liceum, które całkiem całkiem jeśli chodzi o francuski, a także inne języki romańskie.

Wyobraża Pan sobie, że miałam włoski zamiast rosyjskiego?

Klasa moja miała francuski w wersji full, czyli sześć godzin tygodniowo.

Ze znakomitą nauczycielką. Fantastyczną.

To była ostra szkoła z tym językiem. Bo nie wypadało się nie wyrabiać.

A ja do tej klasy przeszłam po miesiącu, z dużymi zaległościami.

No nieważne.

Dałam radę. Do tego stopnia, że…

Aha, ważne zastrzeżenie. Już w ramach samej jednej klasy był podział na mniej i bardziej zaawansowanych.

Ci bardziej lepsi byli, na szacunek zasługiwali. Taka to była szkoła, pod tym względem.

Utonęłam Panie Yayco w dygresjach, ale mi się wspomnienia uruchomiły, czy jakoś tak.

W każdym razie, ostatecznie znalazłam się w tej grupie zaawansowanych.

Już nie tylk umiałam czytać i pisać, ale jeszcze zdarzało mi się myśleć po francusku. Koleżanka mnie prosiła, żebyśmy przez telefon sobie obcojęzycznie rozmawiały ( miało to też walor konspiracyjny).

Uff…

No i na sam koniec prawie, to wymyśliłam, że romanistykę będę studiować.

I któryś z moich kolegów o tym powiedział naszej nauczycielce fantastycznej.

Podobno prychnęła pogardliwie mówiąc: Ona, na romanistykę?

Koniec.

Nie było romanistyki. Co innego było. A potem jeszcze coś.

Być może ta nauczycielka była pierwszym ogniwem przeznaczenia zawodowego Panie Yayco.

Dlaczego ja jeszcze nie napisałam jak bardzo Ci z Góry chcieli żebym robiła to co robię?

Mam dowody.

Znowu mi Pan napiszę, że się rozpisałam…

Pozdrawiam przepraszając za rozwlekłość


Panie Arturze,

tym razem się z Panem nie zgodzę.

Cały zabór austriacki (a więc w zasadzie do Wenecji) ma bardzo dobre piwa i od groma małych browarów.

Po drugie, we Francji rónież są świetne piwa. Moim zdaniem znacznie lepsze (przeciętnie) niż tamtejsze wina ( przeciętnie). Cała północ Francji wręcz słynie z doskonałych piw, co wiem, mimo że nie znam Francji. Po prostu przez wiele lat znałem się na piwie. Dopóki nie zamieniłem tego na nieznanie się na winie.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że picie piwa jest we Włoszech marnowaniem czasu i pieniędzy.

Pozdrawiam


Panie yayco

Przecież to miało być śmieszne, no bo jakie? Pogrzebowe? :)

A po lądzie zapewne pan chodzi, ale o jakiś spływach kiedyś było… I alparetkach za rufą w prezerwatywach albo innych opakowaniach, hyhy

Pozdrowienia wydestylowane


Pani Gretchen,

Pani też się mnie boi? Że niby nakrzyczę?

Paradne.

Ładna historia. Znaczy ta, co Pani ją opisała?

Choć trochę taka reformowana czy coś. Ale żarty na bok.

Myślę,że każde należycie poukładane życie musi wyglądać z perspektywy jak logiczny ciąg zwiazkow przyczynowo skutkowych.

Mam czasem wrażenie, że Pani wciąż szuka uzasadnienie dla tego,że stara się Pani dobrze wykonywać pożyteczą pracę.

Nie ma się z czego tłumaczyć, proszę Pani.

Pozdrawiam szczerze


Pani Pino,

Pani odwołuje się do zamierzchłej przeszłości. Wtedy to mamuty chodziły po Wale Miedzeszyńskim.

Zresztą – nic ponad kajak. Nad czym bardzo ubolewam, nota bene.

Pozdrowienia z wyrazami wdzięczności (za uwagę czytelniczą) załączam


Panie yayco

Hmm…

Moje uprzedzenie do piwa francuskiego ma swoje źródło w obserwacji uczestniczącej, a jej wyniki w moim przypadku były takie, że już drugi raz nie próbowałem. To co piłem trudno opisać, przypominało produkt browaru łódzkiego z samych ciemności stanu wojennego. Może dlatego, że nie byłem nigdy na północy Francji i to na co trafiłem było z południa.

W każdym razie dobrze wiedzieć i mieć kolejny powód aby dotrzeć do Normandii.

A tak przy okazji francuskiej Północy. Polecam sympatyczną zabawę na filmie:

http://www.filmweb.pl/f453743/Jeszcze+dalej+ni%C5%BC+P%C3%B3%C5%82noc,20...

Nie znając języka tracimy pewnie połowę zabawy ale może Dziecko więcej zrozumie. No i Pani Gretchen?

pozdrawiam


Panie Arturze,

film widziałem, bardzo dobry i śmieszny.

Nawet piwo teraz robią ku jego czci, ale jakoś nie piłem, bo ostatnio prawie wogole piwa nie pijam.

Pozdrawiam serdecznie z rana


Subskrybuj zawartość